Ona się uśmiecha, kiedy już nie może inaczej...
Ostatnio cieszyłam się, że powoli wychodzę ze stanu gruźlika. Cofam swoje słowa. Jeśli w ciągu najbliższych dni nie wypluję płuc, będę z siebie całkiem dumna i zadowolona. A póki mam jak oddychać, korzystam z życia i czytam oraz piszę.
O tej książce przeczytałam pewnego dnia w gazecie o całkiem przejrzystym tytule "Książki". Kupiłam ją w Olsztynie i czytałam jadąc do Wilna. Razem z przyjaciółką przejrzałyśmy magazyn i artykuł o tej powieści (a raczej jej umieszczony fragment) wydał nam się najciekawszym materiałem w tym numerze. Znajoma wręcz połknęła te strony, a ja udawałam, iż nie widzę emocji malujących się na jej twarzy. I tak od tamtej pory tytuł oraz okładka chodziła za mną, a raczej leciały nade mną. Ciągle miałam ją w głowie, przed oczyma, w duchu. Przejrzałam wszystkie półki, na których mogłabym ją znaleźć w kilku księgarniach, kilka internetowych zwiedziłam, wszędzie nic. Okrągłe i puste. I tak, pewnego dnia po zajęciach udałam się do galerii i przez przypadek weszłam do kolejnej księgarni. Odruchowo zaczęłam szukać tej pozycji, jak gdyby moje oczy nauczyły się to czynić. Jednak tym razem postawiłam na poradzenie się sprzedawcy. Podając tytuł miałam nadzieję na znalezienie tekstu. I tak oto udało mi się nabyć ostatni egzemplarz w salonie, ze świadomością, że jest to być może jeden z ostatnich egzemplarzy, jakie mogę dostać.
Na początku latały ptaki, a ptaki stworzył Bóg. Latały anioły, a anioły stworzył Bóg. Mężczyźni i kobiety mieli długie nogi i puste plecy, a Bóg stworzył ich takimi nie bez przyczyny. Zaczynając z lataniem, zaczynało się z Bogiem. (s. 19)
Cały raczej nieobszerny tomik składa się z trzech esejów. Dwa pierwsze traktują stricte o baloniarstwie. Można z nich dowiedzieć się o pierwszych próbach lotu, o udoskonaleniu aerostatu, o eksperymentach związanych z robieniem zdjęć z kosza balona. W te - można by rzec - suche historie wpleciona została postać pana Burnaby'ego, jednego z czołowych wynalazców.
Oko na niebie; boski monitoring. A ta masywna ludzka głowa skłania nas do wniosku, że kolonizacja przestrzeni nie oczyszcza kolonizatorów z grzechu; my jedynie zanieśliśmy naszą grzeszność w nowe miejsce. (s.34)
Może wydawać się dziwnym, iż sięgając po książkę, która określana jest mianem hołdu złożonego miłości czy wnikliwą analizę smutku, odnajdujemy historię... baloniarstwa. Historię próby wzniesienia się wyżej. Coraz wyżej. Powiem szczerze, że ja sama czytałam dwa pierwsze eseje z myślą, że ktoś się zabawił moim kosztem i mnie oszukał. Ale jestem osobą, która jest naprawdę uparta, więc czytałam dalej o losach pana Burnaby'ego, który ostatecznie został przeze mnie określony mianem dość przykrego zakochania się w niewłaściwej osobie. Ale nawet ta miłość nie była w stanie wytłumaczyć mi związku z postacią Juliana, który przecież cierpiał po śmierci żony.
Łączymy z sobą dwoje ludzi, którzy nigdy dotąd nie byli połączeni; i czasem świat ulega zmianie, a czasem nie. Może się to skończyć katastrofą i pożogą - lub pożogą i katastrofą. Ale czasem powstaje coś nowego i wtedy świat ulega zmianie. We dwoje, w tej pierwszej euforii, w tym pierwszym oszałamiającym uniesieniu, są więksi niż ich dwa odrębne ja. Razem sięgają wzrokiem dalej i widzą wyraźniej. (s. 44)
Powyższy cytat pochodzi z drugiego eseju, który skupił się na miłości, którą czuł pan Burnaby do Sarah Bernhardt. Miłość ta, jak chyba każda, ma w sobie pierwiastek bólu i skrzywdzenia. Jak gdyby bez tego nie mogła istnieć. Jak można przewidzieć, nie skończyła się ona dobrze, choć mogła. Przez ten fragment postać kobiety jest skrzywiona, wydaje się, że potrafimy tylko ranić, przynosić ból i zostawiać osamotnionych. Z jednej strony chcę i mogę się z tym kłócić. Z drugiej - doskonale zdaję sobie sprawę, że po części jest to cała prawda na temat kobiet. Mimo wszystko płeć piękna należy do tych, które ranią bardzo często. Ale wracając do meritum, nadal nie widać połączenia pomiędzy żałobnikiem a baloniarzem. Tak naprawdę wszystko rozwiązuje się dopiero później, w ostatniej części, kiedy Julian bardzo delikatnie nawiązuje do poszczególnych elementów tej historii. Nagle dużo spraw się wyjaśnia i okazuje się, że rozwiązanie było tuż na wierzchu.
Nasze życie toczy się po równi, w linii prostej, a mimo to - i dlatego - dążymy do czegoś więcej. My, maluczcy, czasem potrafimy sięgnąć tak daleko jak bogowie. Niektórzy wznoszą się poprzez sztukę, inni - poprzez religię; większość - poprzez miłość. Ale kiedy się wznosimy, możemy się też rozbić. Niewiele jest miękkich lądowań. Może się okazać, że naraz suniemy po obcej ziemi, odbijając się z siłą, która łamie nogi, wleczeni ku jakimś torom kolejowym. Każda opowieść o miłości to potencjalnie opowieść o żalu. Jeśli nie na początku, to później. Jeśli nie dla jednej osoby, to dla drugiej. Czasem dla obu. (s. 50)
W całym tekście, nawet w esejach potencjalnie niezwiązanych z bólem po śmierci żony odczuć można niemal wszystkie negatywne emocje, jakie towarzyszyły autorowi. Julian Barnes nie oszukiwał sam siebie, ani znajomych. Co więcej, czuł irytację, gdy ktoś mówił, mu, że rak zabrał mu żonę. To tak jakby tłumaczyć jej śmierć. A przecież śmierci chyba nie trzeba tłumaczyć, prawda? Dopiero w trzeciej i ostatniej części tej książki widać i czuć wyraźnie dosłownie wszystko. Każda zmarszczka na szczęśliwym życiu staje się namacalna, bólu można dotknąć. I to wcale nie jest dobre.
Widzisz - przyroda jest tak precyzyjna, cierpi się dokładnie tyle, ile to było warte, wydaje mi się więc, że w pewnym sensie ten ból upaja. Gdyby to nie miało znaczenia, nie miałoby to znaczenia. (s. 94)
Słowa, które postanowiłam zacytować powyżej nie należą do samego Juliana Barnesa. Wypowiedziała je żona zmarłego przyjaciela kilka lat po śmierci żony Barnesa. Były i są na tyle proste, na tyle obdarte z lukru i bezpośrednie, iż okazały się pocieszeniem, które dawało siłę, by walczyć o siebie, o swoje przetrwanie. Chociaż tak naprawdę Julian doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jego walka jest dopiero w początkowym stadium, że jeszcze wiele musi przeżyć i przetrwać. Jednak nie boi się o tym mówić otwarcie. Być może fenomen jego analizy smutku polega na tym, że nie ukrywa absolutnie nic. Bez tkliwości opowiada o tym, że wielokrotnie myśli o samobójstwie, gdyż to jawi mu się jako coś, co sprawi mu mniej cierpienia niż życie bez niej. I wydaje mi się, że recenzentom właśnie to uderza do serc.
Ale jeśli to tylko wszechświat robi swoje, niech robi to też sobie samemu, do diabła z nim. Co mnie obchodzi ratowanie świata, skoro świat nie mógł, nie chciał uratować jej? (s. 99)
W tym miejscu uwidocznia się coś jeszcze. Głęboka wściekłość. Do ludzi, do Boga (w którego Julian nie wierzy), na wszechświat. Może będę sceptycznie nastawiona, ale miewam niekiedy wrażenie, że kiedy komuś umiera ktoś bliski, to osoba, która pozostaje przy życiu łapie się pomaganiem innym, jakby to była jedyna możliwość na odkupienie win zmarłego. Po części widzę w tym pewną prawidłowość, coś zrozumiałego. A z drugiej strony widzę czystą nienawiść, którą prezentuje Barnes i wcale mu się nie dziwię. Nie widzę powodu, dla którego miałby ratować świat, który nie potrafił uratować sensu jego życia, jego największej miłości. Człowiek jest mściwy, jest pamiętliwy. I nie ma nic dziwnego w zawiści, którą sobą prezentuje.
Nie wiemy również, jak nas widzą inni. To, jak się czujemy i jak wyglądamy, może, choć nie musi być tożsame. Jak się więc czujemy? Jakbyśmy spadli z wysokości kilkudziesięciu metrów, cały czas zachowując świadomość, i nogami wylądowali w klombie róż, z taką siłą, że aż po kolana wbilibyśmy się w ziemię, a pod wpływem uderzenia nasze narządy wewnętrzne popękałyby i wytrysnęły z ciała. To właśnie takie uczucie, czemu więc miałoby wyglądać jakoś inaczej? Nic dziwnego, że niektórzy wolą skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory. I może nie unikają śmierci ani nie unikają jej; unikają ciebie. (s. 103)
Wiecie jak to jest? Jak to jest, gdy jesteś kojarzonym z kimś, kto nagle umarł? Albo nawet nie nagle, ale po prostu umarł? Ludzie starając się nie urazić ciebie, unikają rozmów o niej/nim, o śmierci, o przeszłości. I nagle okazuje się, że nie ma o czym rozmawiać, że nie ma tematów. Nie ma także znajomych, którzy jak jeden mąż wolą odejść, bo myślą, że palną głupstwo, które zaboli. Ale nie zdają sobie sprawy z tego, że najbardziej boli ich odsunięcie się. Na to uwagę zwraca Julian. Przy okazji (brzmi to okrutnie) śmierci swojej żony zauważa, że ludzie dzielą się na tych, którzy boją powiedzieć się choćby słowo, bo mają wrażenie, że mogą urazić oraz na tych, który mówią wszystko, bez zastanowienia i w momencie mniejszego cierpienia insynuują ewentualną nową "miłość na horyzoncie", co wydaje się głupie i raniące. Brakuje w tym wszystkim ogniwa pośrodku. Takiego, który nie zaczyna unikać, ale i myśli nad słowami, które wypowiada.
Na początku, wiedziony przyzwyczajeniem, miłością, potrzebą wzoru, dalej robisz to, co dawniej robiłeś razem z nią. Wkrótce zdajesz sobie sprawę, w jakiej pułapce się znalazłeś: z jednej strony możesz powtarzać to, co robiłeś z nią, ale bez niej - a więc tęskniąc za nią; z drugiej możesz robić coś nowego, coś, czego nigdy z nią nie robiłeś - a więc tęskniąc za nią inaczej. Dojmująco odczuwasz utratę wspólnego słownictwa, tropów, przekomarzanek, skrótów, dowcipów zrozumiałych tylko dla was, wygłupów, żartobliwych wymówek, miłosnych notek - wszystkich tych mglistych punktów odniesienia, które pozostają żywe w pamięci, ale przekazywane osobie postronnej nie mają żadnej wartości. (s. 117)
Mogłabym pisać o tej książce przez najbliższe godziny bez przerwy. Czuję się nią całkowicie oczarowana, zawładnięta i przede wszystkim, pozbawiona pewnych stereotypów. Julian Barnes naprawdę stworzył wnikliwą analizę smutku i żalu, pozostał przy tym całkiem trzeźwy w swoich opowieściach i rozmyślaniach. Niesamowita wydaje mi się jego postawa, którą mi zwyczajnie imponuje. Jest na pewno postacią nietuzinkową. Postacią, którą chciałabym poznać. Ale pewnie nie będzie mi to dane, więc poznam go za pomocą słów, które napisał. Może uda mi się dotrzeć do niego w ten sposób. Do Londynu czy do Francji, nie zależy mi na tym.
Tym razem będzie krótko i prawdopodobnie przez najbliższy czas tak już pozostanie. Z kilku powodów nie mogę poświęcać tyle samo czasu nie tylko na pisanie, ale i czytanie książek. Póki co nie martwię się tym jakoś szczególnie, bo zamiast swoich prywatnych lektur mam inne, nieco mniej mnie interesujące, ale nic na to nie poradzę. Póki co z tych obowiązkowych jedna pozycja poznana we fragmentach zaintrygowała mnie na tyle, iż postanowiłam przeczytać całość. Trudniej jest ją niestety zdobyć, ale może w jakiejś bibliotece znajdę.
Początkowo planowałam zdobyć wszystkie książki w tej serii. Nosi ona wdzięczną nazwę Biosfera i z wszelkich opisów zapowiadała się naprawdę ciekawie. Moim zdaniem wszystko, co jest o korelacji pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem zasługuje na chociażby moment zastanowienia się nad daną pozycją. Tak myślałam przed przeczytaniem tej książki. Może oczekiwałam od niej za dużo. Może uznałam, że będzie to wręcz nieśmiertelna historia o tym, że nie tylko kot zależny jest od człowieka, ale i człowiek od kota. Chciałam czegoś mocnego, wciągającego, pasjonującego. Dostałam czytadło, które jak szybko się zaczęło, tak szybko skończyło. Można to było czytać w każdym miejscu, bo tak naprawdę nie trzeba było przy tym myśleć. Autorka pakowała nie tylko wiedzę, ale i swoje uczucia w głowę czytelnika i nic więcej. Z perspektywy czasu i ilości książek, które znacznie przewyższają tę pozycję stwierdzam jedno - historia dobra na lato, na plażę, lekka i przyjemna.
Zacznijmy jednak od początku. Biuro kotów znalezionych zostało napisane przez panią Kingę Izdebską. Prawdopodobnie chciała ona pokazać jak życie zmienia się dzięki (/przez) pewnym futrzakom. Zamysł wydawał mi się nawet dobry. Sama jestem kociarą i z chęcią czytam o kotach. I tak pewnego słonecznego dnia zakupiłam tenże egzemplarz, nie przejmując się wydanymi pieniędzmi. A to tylko dlatego, że wierzyłam, że lektura przyniesie mi uczucia, myśli i konkluzje na wyższym poziomie niż poradnik (wymyślony na poczekaniu dla przykładu) "Siedem trików jak żyć z kotem". Nie twierdzę jednak, iż poradniki są złe. Te, które napisano z dużym poczuciem humoru i dystansem do otaczającego nas świata cechują się ogromną paletą żartów mniej lub bardziej śmiesznych, informacji potrzebnych lub całkiem zbędnych, ale jednak ich podanie było kluczowe. Co prawda nie sądziłam, że ta książka będzie cyniczna czy ironiczna. Ale może to jest mój błąd? Oczekując czegoś na poziomie - przeliczyłam się. I nie wyszło mi to na dobre.
Sama postawa autorki, którą ta prezentuje na kartach swojej powieści jest... kiepska. Czytając o tym, jak wzrusza się nad kolejnym dzikim kocurem, jak przeżywa wszystko niczym małe dziecko, miałam ochotę nią potrząsnąć i krzyknąć prosto w twarz "otrząśnij się kobieto!". Jak wiadomo, nie mogłam tego zrobić, więc czytałam dalej. I jakby na złość, pojawia się kolejna cecha, która jest zawsze przypisana stereotypowej kociary. Stara, zaniedbana panna. Ludzie, sama uwielbiam koty, może i panną jestem, ale ani ja stara, ani zaniedbana! A tu co? Kolejny kwiatek, który objawia się oczywiście w postaci ogólnego zaniedbania się autorki . Zgrzytam zębami i zastanawiam się czy to może ze mną jest coś nie tak i wymagam tekstu elitarnego? Pewnie większość myśli sobie po co w ogóle kończyłam tę książkę. Otóż dlatego, iż byłam zwyczajnie ciekawa. Tego, czy z dziecięcej kobiety wyrośnie wreszcie dorosły.
Oczywiście doceniam jej pracę. Pod względem chęci pomocy kotom jest dla mnie niczym mentorka. Pokazała prawdziwą drogę, której wielu ludzi szuka. Podziwiam ją za to, iż była w stanie przygarnąć koty z ulicy; całkiem dorosłe, dzikie, nienawykłe obecności człowieka czy chore. To jest według mojej miary godne oklasków. Ale problem jest w tym, że reszta jest zwyczajnie słaba. Plus jest taki, że czytało się to szybko.
Jednym z elementów tejże książki są całkiem często wstawiane zdjęcia kotów. W niektórych przypadkach były idealnym uzupełnieniem książki, ale niekiedy miało się wrażenie, że wstawione są po to, by zapchać dziurę. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to strasznie niemiło, ale takie odczucia mi towarzyszyły podczas czytania.
Tak na koniec dodam, że po zakończeniu czytania tej pozycji, wybrałam jeden z jej elementów, który spodobał mi się najbardziej. I może wydać on się sprzeczny z tym, co napisałam o zachowaniu autorki, o jej ciapciatowatości, ale nie jest, gdyż jej w ogóle to nie dotyka. Mam na myśli to, iż postarała się opisywać koty i ich dalsze losy ze sporą dozą szczerości. Dodatkowo poświęciła całkiem sporo uwagi na zagadnienia związane z kociosferą, która w tego typu książkach powinna być nakreślona. Za to ma u mnie plus i pewnie z tego powodu przekażę ją w najbliższej przyszłości dalej do czytania.
Przyszła pora roku, która jest chyba szczególnie uwielbiana przez ludzi nałogowo czytających. Jesień wraz ze swoimi długimi wieczorami i wszystkimi okazjami, by wstąpić gdzieś na gorącą kawę. Można się rozkoszować smakiem, aromatem i słowami. Jestem kimś właśnie takim. Szukam miejsc, w których mogę spokojnie usiąść i poczytać. Wypić coś smakowitego, co rozgrzeje moje wiecznie zmarznięte dłonie.
Ale od kilku dni jestem też gruźlikiem. Albo mam zapalenie płuc, jak kto woli. Ważne, że nie zarażam. A kawa i książka to zawsze tak samo genialny pomysł, nie ważne czy akurat kaszlę z częstotliwością około 20 razy na minutę.
Moje pierwsze spotkanie z tą książką wyglądało mniej więcej tak: ona sobie spokojnie leżała na półce i na mnie patrzyła. Hipnotyzowała mnie. A ja usilnie unikałam patrzenia w jej stronę. Przede wszystkim zaintrygowała mnie swoją okładką. Co prawa czytając ją, obwolutę ściągnęłam, bo tak jest mimo wszystko wygodniej, ale to właśnie ta niewidoczna część mnie wołała. Tak mijał dzień za dniem, a ja książki nie kupowałam. Ona leżała, ja ją ignorowałam i wydawałoby się, że żyliśmy w dość wygodnej symbiozie. Ale tak nie było. Ostatecznie uznałam, że muszę ją kupić i tak się stało. Przywiozłam ją ze sobą do domu, następnie na studia i wreszcie ją przeczytałam.
Mając przed sobą ostatnie czterdzieści stron przejrzałam kilka recenzji. W pewien sposób wymęczona tą książką, chciałam się zorientować, czy tylko ja tak to odczuwam. I jak się okazało, większość czuła tę niechęć na samym jej początku, całkowicie odwrotnie niż ja. Tak się składa, że początek pochłonął mnie całkiem szybko i sprawnie. Nic innego mi więc nie pozostało, jak przełknąć gulę w gardle i czytać dalej. Problem tkwi jednak w tym, iż jeśli czyta się po to, by skończyć, nie czuje się w ogóle radości z czytania. Ten proces nie dostarcza nam absolutnie nic, męczy niemiłosiernie. To naprawdę przykre, ale ostatnich sześć stron czytałam ponad godzinę i tak naprawdę dla mnie mogłoby ich nie być.
Początkowo niezwykłym doświadczeniem było dla mnie poznanie Arvida. Niepojętym dla mnie było doświadczenie, iż jest on tak bardzo do mnie podobny. Posiadamy ogrom wspólnych cech, które tak mnie urzekły. Jednak - co jest naprawdę przykre - te same cechy ostatecznie zaczęły mnie irytować, denerwować, a następnie przez nie stwierdziłam, że nie byłabym w stanie zaprzyjaźnić się z kimś jego pokroju. To jest coś takiego jak wielki kubek kawy. Uwielbiam kawę, jeśli jest z dodatkiem cynamonu, delikatną pianką na wierzchu, mielonym imbirem, z czymś szczególnym - jest dla mnie wręcz daniem. Inna droga jest taka, że ja się kawą najadam, ale teraz nie o tym. Wracając do kawy, uwielbiam ją pić. Mam dwa kubki półlitrowe i wypicie jednego z nich niemal na raz jednak jest dla mnie nieco niewykonalne. Należę do osób, które się kawą delektują, które ją sączą do czytanej powieści, rozkoszują się w niej. A nadmiar bywa kłopotliwy, gdyż nie chcę zostawić resztki w kubku, ale od zbyt dużej ilości boli już brzuch. Tak miałam z Arvidem. Chciałam go poznać. Chciałam się przekonać o tym, jak to jest, być opisaną na kartach powieści, nawet jeśli postać ma całkiem inną płeć. I już wiem. Jest to okropne doświadczenie. Arvid przede wszystkim jest dla mnie infantylny do granic możliwości. Jego małżeństwo się rozsypuje, sam nie robi nic, by cokolwiek naprawić, pcha się w sytuacje, które należą do całkiem innych ludzi, obraża i rani, chociaż tak naprawdę chaotycznie stara się bronić siebie.
Są dwa powody, dla których nie skreśliłam tejże książki, gdy tylko zaczęła mnie męczyć. Po pierwsze, postać matki Arvida. Jest mi niesamowicie bliska, choć tak naprawdę swojej nigdy nie poznałam. Może i jest dla mnie jedynie jednym wielkim wyobrażeniem o drugim człowieku, ale postawiona wobec takiej samej diagnozy co postać stworzona przez Pettersona, wydaje mi się tak samo niewielka jak moja. Niewielka, a jednak staje się ogniskiem bólu, który doskwiera przy każdym oddechu. To zadziwiające jak wielkie podobieństwo czuję, pomimo tego, iż go nie widzę. A nie widzę dlatego, że nie wiem jakim człowiekiem była moja matka. Jednak reakcje i zachowanie kobiety żyjącej na stronach tej opowieści wydają mi się identyczne co reakcje i zachowanie kogoś mi bliskiego.
Kolejnym powodem jest sam Arvid. Niesamowicie uderzyła mnie scena, w której jego brat leży na szpitalnym łóżku, podłączony do respiratora, nie oddycha samodzielnie. W swojej niedalekiej przeszłości (raptem pięć miesięcy temu) sama stałam nad człowiekiem w takim stanie. Sama rozglądałam się po wszystkich twarzach, które chyba oczekiwały z mojej strony rozpaczy albo chociaż łez. To było tak samo jak z Arvidem. Stał i czuł się całkowicie odcięty, obcy. Jak gdyby sytuacja wcale nie dotyczyła jego brata. Tak samo czułam się ja, gdy wreszcie mogłam zobaczyć kogoś ukochanego, ale tak naprawdę nie widzieć już tej osoby, jedynie niesamodzielnie oddychającą powłokę, którą siłą zatrzymano na tym świecie. Z tego powodu poniekąd czułam wielki podziw do Arvida, który zachował się tak samo jak ja. I te powody wręcz zabroniły mi porzucić tę książkę, kazały mi ją przeczytać do końca, w pewien sposób ją uczcić.
Ale zaraz obok tych dwóch najważniejszych dla mnie punktów pojawia się cała ciamajdowatość Arvida, której nie potrafię znieść. I to niestety ta część powieści zrobiła na mnie tak złe wrażenie. Poznajemy człowieka, który się rozwodzi, który posiada dwie córki. Ale jak dla mnie mogłaby to być postać dwunastolatki, którą rzucił ten jedyny. Sama myśl, że ten człowiek miał potomstwo była absurdalna. Dlaczego? Jego infantylność nie pozwalała mi o tym myśleć. Wykluczała to. To strasznie przykre, gdyż autor miał świetny zamysł. Naprawdę, można byłoby zrobić z tego coś niesamowitego. Ale tego nie dokonał. Szkoda.
Od jakiegoś czasu staram się wprowadzać małe zmiany, krok po kroku, by samej się w tym nie zgubić. Tym razem zaprzestałam publikować pod etykietą recenzji. Powód jest prosty. Sama nie uważałam, żeby moje teksty były recenzjami. Na szczycie kartki, na której chronologicznie wypisałam książki przeze mnie czytane od wakacji, widnieje całkiem trafny i dość miły dla oka napis "refleksje". Nie potrafię jednak i do tej szuflady zakwalifikować tego co piszę. Dlatego koniec z tym nazywaniem.
Tę pozycję poznałam dwójnasób. Najpierw za pomocą filmu, a dopiero niemal rok później - dzięki książce. Raczej nie robię tego w takiej kolejności. Powiedziałabym raczej, że poznawanie czegokolwiek kończę na wnikliwej lekturze i nocach poświęconych na przewracaniu się z boku na bok. Może to brzmi dziwnie, ale właśnie ten uporczywy brak snu pomaga w kształtowaniu się mojego wyobrażenia o danej książce.
- [...] Bóg cię kocha, Mateuszu.
Bogu niech będą dzięki. Co by było, gdyby mnie nienawidził? (str. 146)
Jednak nie powiedziałabym, że taka kolejność poznania jest błędna. Dostrzegam wiele walorów filmu, który naprawdę mi się spodobał. Niewątpliwie była to jedna z tych produkcji, które zapamiętam na długi czas, lecz nie jest to miejsce na pisanie o ekranizacji, a o pierwowzorze. I tu też pojawia się pewna bardzo ważna kwestia. Jestem człowieczkiem, którego miękkie serce bardziej poruszy prosty, ale dobry tekst niż obraz. Koniec kropka.
W oczach ludzie są najprawdziwsi.
Pomimo tego, iż nie należę do osób szczególnie lub chociaż normalnie uczuciowych, jest to opowieść, która autentycznie potrafiła mnie wzruszyć. Jest to kolejna książka z półki "czytane w pracy". Jednak tym razem odważnie twierdzę, iż żałuję. Jest ku temu jeden konkretny powód. Nie jest łatwo ukryć łzy kręcące się w oczach przed klientami.
Tego dnia zrozumiałem, że muszę coś ze sobą zrobić. Sam. Dłużej nie mogę czekać z założonymi rękami. Nawet jeśli samodzielnie nie daję rady założyć rąk.
Jedną z kwestii, którą chcę poruszyć, jest siła głównego bohatera, Mateusza. Siła to dość abstrakcyjne stwierdzenie, ale używam go celowo, gdyż moim zdaniem jest adekwatne do tego, co o tej osobie sądzę. Bardzo dobrze nakreśla to powyższy cytat. Jestem pod niesamowitym wrażeniem tego, jak wiele samozaparcia trzeba byłoby włożyć w tak wytrwałą pracę. Dla mnie wydaje się to niemal niemożliwe, gdyż dysponując swobodną możliwością wypowiadania się, bardzo często trudno mi pokazać to, iż potrafię myśleć. Może brzmi to tak, jakbym przez większość życia robiła z siebie bezmózgiego idiotę, jednak nie o to chodzi. Pokazanie intelektu to nie zabłyśnięcie znajomością reguł i zasad. To ogół wiedzy poprawnej i ukazanej w stylu elitarnym lub chociaż naukowym. Z tego właśnie powodu postać Mateusza jest całkowicie obłędna i posiada tak wielką energię, iż nie sposób nie zarazić się od niego potrzebą pracy nad samym sobą.
Nie jestem biedny, jestem jaki jestem.
Ponadto autor pokazuje coś, co bardzo często sprawdza się w życiu każdego z nas, nie tylko w książkach. Jeśli coś dzieje się nie tak, to po całej linii. W niemal każdej strefie życia coś się wali. I w jednej chwili z okazałych świątyń mamy jedynie ogrom gruzu, który trzeba posprzątać. W ten sposób poniekąd dodatkowo "ukarany przez los" został Mateusz. Najpierw utracił ukochanego ojca, który jako jeden z niewielu ludzi potrafił i chciał pokazać mu coś, co wykracza poza możliwości poznawcze dziecka z mózgowym porażeniem czterokończynowym. Następnie wyjeżdża Brader, człowiek, który zdawałoby się, doskonale Mateusza rozumiał i w ogóle się go nie wstydził. A gdyby tego było mało, upadek mamy definitywnie kończy szczęśliwe życie w domu rodzinnym. Te trzy osoby łączy jedno. Bezpretensjonalna miłość.
Dziś bym pomyślał, że jak ktoś jest inny, to może nie jest z nim wcale tak źle. Bo jest wyjątkowy i oryginalny.
Moim skromnym zdaniem nie sposób opowiadać o tej książce, która ma tak wymowny tytuł, nie napomykając chociaż o kwestii całkiem odwrotnej. Chce się żyć jest zdecydowanie mocną historią, która ukazuje jak ważne staje się życie, jak wiele można od niego dostać, nawet jeśli nie ma się możliwości brania. Z drugiej strony pojawia się tak wiele samobójstw, tak wiele osób pragnących ze sobą skończyć, iż po poważnym wgłębieniu się w temat można się przerazić skalą. A jest ona ogromna, moim zdaniem znacznie większa od oficjalnych danych. I pojawia się z mojej strony pytanie: jak to jest? Co roku rośnie odsetek odnotowanych samobójstw, coraz więcej ludzi przyznaje się do tego, iż posiada myśli samobójcze czy nie widzi sensu życia. Jest to o tyle przerażające, iż nie zdajemy sobie sprawy jak wiele osób w naszym najbliższym otoczeniu ma z tym problemy. Jednak jednocześnie ilość osób takich jak Mateusz. Z tegoż powodu jest to książka, z której możemy się nauczyć chociaż jednej prawdy o naszym istnieniu.
Claude Jaeglé - Portret oratorski Gilles'a Deleuze'a o kocim spojrzeniu (str. 38)
Nadchodzi noc jest drugą książką z serii Przez rzekę, jaką udało mi się przeczytać. Obecnie jestem w trakcie składania zamówienia na kolejną dokładkę książek, tym razem z myślą o prezencie świątecznym. I tam także znajduje się książka z tej serii. Pierwszą, jaką przeczytałam, było Cień mojego dziecka. Do tej pory jestem zafascynowana tą pozycją. Pamiętam jak opowiadałam wszystkim znajomym (którzy mieli jeszcze siłę mnie słuchać), że ta książka jest niesamowita, ale jednocześnie przejmująco smutna i tragiczna. Pamiętam, że mówiłam o niej dużo. I w wakacje, dostrzegając kolejną książkę z serii, nawet się nie zastanawiałam. Po prostu ją kupiłam i czekałam na odpowiedni moment, aż ją zachcę przeczytać. I tak - zachciałam.
[...] tylko ten, kto jest wolny od iluzji, jest naprawę wolny. (str. 24)
Zaczęłam czytać tę książkę w trakcie jazdy do miasta. Rano spojrzałam na stos książek przy łóżku i zgarnęłam tę. Tak samo niepozorną jak inne książki z tej serii. Tak samo jak wcześniej, nie miałam zielonego pojęcia co w niej znajdę. Czy cokolwiek znajdę. Czy mnie poruszy, czy może nie. Dopiero po kupnie dotarło do mnie, że przecież nie mam gwarancji, iż i ona całkowicie mi się spodoba. Ale tak to już ze mną jest. Jeśli chodzi o książki - nie bardzo się zastanawiam przed kupnem.
Kiedy już nie jest się kochanym, nic nie pomoże, że kocha się nadal, zakradł się chłód i czas zatrzymał. W sprawach zasadniczych jest się już martwym. (str. 51)
Na sto czterdziestu dwóch stronach znalazłam wiele uczuć. Marzeń. Wyobrażeń. Myśli. Prawdę powiedziawszy, znalazłam tam wszystko. Wszystko co smutne i bolesne, niestety. Nie będzie żadnym zaskoczeniem stwierdzenie, iż narratorem i głównym bohaterem jednocześnie jest jeden z pacjentów sali numer pięć. Sala numer pięć (w moim wyobrażeniu) jest "salą z tragicznymi przypadkami". Zero nadziei, zero leczenia, zero walczenia, rokowanie beznadziejne. W tej sali utrzymują życie pacjenta bardziej znośnym dzięki licznym zastrzykom przeciwbólowym. W tej sali troszczą się o ludzi, gdyż doskonale zdają sobie sprawę, że ci nie przeżyją dużej ilości dni. Wszyscy bez wyjątku są na straconej pozycji. I nic nikt na to nie poradzi. Tak to już tam jest.
Bardziej osobliwe i wstrząsające od samych słów było uczucie, że widzą na wskroś to, czego już nie ma, ale co było mną. Dokonywali cichego pośmiertnego streszczenia mojej osoby. (str. 90)
Hasse jest jednym z nich. Może brzmi to trochę tak, jakby został wybrany do misji, ale jego jedyną misją było życie. A każda, jak wszyscy wiemy, misja kiedyś się kończy. Jego, nieszczęśliwie, kończy się chorobą przewlekłą, na którą nic nie ma wpływu. Oprócz jego raczej tragicznego końca, pojawiają się także inni, którzy sami widzieli metę swojego istnienia, ale nie byli gotowi na to, by ją przekroczyć. Zdawać by się mogło, że Harry, były włóczęga zrobiłby wszystko, by tylko w jakiś sposób siebie od tego uchronić, ale jednocześnie wiedząc, iż nie da się zrobić absolutnie nic, dokładnie i w szczegółach planował swój ostatni dzień. A wraz z nim Börje, nałogowy hazardzista, który przyjmował zakłady o życie wieczne. Ta trójka spotyka się. Odnajdują w sobie dawno zapomnianych przyjaciół, którym można, a nawet należy ufać. I liczyć na pomoc.
[...] wola życia okazuje się najsilniejsza wtedy, kiedy ból jest największy, kiedy, zdjęty paniką, staram się bronić. A gotowość śmierci, tęsknota, aby zanurzyć się w głębi, przepełnia mnie niepodzielnie wtedy, gdy zstępuje błogi spokój po morfinie. (str. 105)
Temat śmierci spowodowanej nieuleczalną chorobą nie jest mi obcy. Wiem, iż choroba nie niszczy tylko jednego człowieka. Niszczy całe rodziny, wszystkich znajomych, wszystkie emocje. I nagle okazuje się, że człowiek umiera samotnie, gdyż nie ma przy sobie nikogo bliskiego. Nikogo, to by go odwiedził, pocieszył czy potrzymał za dłoń. Tak nieodmiennie było z pacjentami sali numer pięć. Każdy pogrążony w swojej prywatnej samotności, pomimo naturalnej bliskości pielęgniarek niepotrafiący pogodzić się z obecną sytuacją. Jednak jestem w stanie uważać, iż każdy z bohaterów w pewien sposób przysłużył się do tego. Nie wiemy tego na pewno, mamy jedynie kilka informacji na temat każdego z nich. Ale choćby Harry. Kto miałby odwiedzić bezdomnego narkomana? A Börje? Tak naprawdę nie wiadomo, czy rodzinę ma, a gdy to się wyjaśnia, tak naprawdę powstaje jeszcze więcej zagadek wokół tej postaci. Ponadto pewna melancholia, która towarzyszy każdemu z nich nie ułatwia poznania drugiego człowieka. Z drugiej strony, kto miałby ich poznawać? Inny, cierpiący niewyobrażalne bóle chory?
O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć. (str. 111)
Historia jest jedną z wielu, jakie pisze los. Sama miałam do czynienia z ludźmi nieuleczalnie chorymi, dla których każdy kolejny dzień z jednej strony był darem, a z drugiej niesamowitym obciążeniem dla zmęczonych już ciał. Taki człowiek chciałby odejść, bo czuje, że staje się ciężarem nie tylko dla samego siebie, ale i wszystkich naokoło. Każdy bliski odczuwa odrobinę bólu, powietrze nabiera smrodu śmierci, a gorące dni nadal posiadają chłód, przed którym nie ma ucieczki. Ale Hasse idealnie obrazuje pewien problem, jaki posiadają tacy ludzie. Jednocześnie chcą i nie chcą rozstawać się z życiem. Każdy kolejny dzień jest pogodzeniem się ze zbliżającą się śmiercią, ale i walką o kolejny. Hasse nie potrafił się pogodzić, nie w sposób, w jaki uczynili to jego towarzysze. Ale tak naprawdę, czy w takiej sytuacji ma znaczenie, czy człowiek przeżył tydzień czy dziesięć dni? Wymęczone do granic ciało tak czy inaczej będzie musiało odpocząć. W takim wypadku, skończy się to zawsze tak samo.
Claude Jaeglé - Portret oratorski Gilles'a Deleuze'a o kocim spojrzeniu (str. 34)
Niekiedy przychodzą dni takie jak ten. I jak dzień wczorajszy. I nagle człowiek ma wrażenie, że wszystko się sypie. Nic nie układa się tak jak powinno. Radosny długi weekend z najbliższą rodziną zamienia się w farsę. I nic nie ukryje tego, że jest źle. Że znowu się coś zepsuło. W takich właśnie dniach mam wrażenie, że powinnam mieć tę książkę. Mieć ją cały czas przy sobie i nigdzie nie zostawiać. Ale nie mam. I raczej nieprędko będę mieć.
Wreszcie powoli nadrabiam zaległości w refleksjach. Zostało mi ich jeszcze... o zgrozo, jedenaście plus kolejne na bieżąco. Będzie sporo marudzenia, ale jeszcze więcej zadowolenia. Miejmy nadzieję, że i ten czas minie wesoło i raczej szybko. Byle do sesji!
Jak wszystkie inne książki, które nabyłam w trakcie tegorocznych wakacji, i tę kupiłam na kiermaszu. Zapłaciłam za nią jedynie dziesięć złotych bez grosza. Wspominając książkę, którą jakiś czas temu poddałam refleksji, ta wydaje się być zdecydowanie przeze mnie lubiana. Do kupna przekonał mnie ciekawie brzmiący tytuł, na który od razu zwróciłam uwagę. Kolejną zachętą do zbliżenia się do kasy z tą książką w dłoni była jeszcze wzmianka o swoistej awangardzie. A mnie jednak naprawdę pociągają dzieła awangardzistów. Są nieprzewidywalne, ale jednocześnie piękne, delikatne, brzydkie i bolesne. Jak to, czemu przeciwstawiają się owi awangardziści. Ich starcie z rzeczywistością zawsze jest obfitującym w całkowicie nieoczekiwane rewelacje doświadczeniem.
Jest to (u mnie) jedna z książek tzw. (potocznie i tylko przeze mnie) gładkich. Nie zaznaczyłam w niej ani jednego cytatu. W porównaniu do Nieba i piekła, ta książka pod tym względem wypada raczej słabo. Ciekawi mnie teraz tylko jedno. Dlaczego właściwie nic nie zaznaczyłam? Przecież książka była naprawdę interesująca, ma w sobie to coś, co porywa w czytaniu na długie godziny. Więc dlaczego? Wydaje mi się, że pozwoliłam się właśnie porwać, bez możliwości zastopowania. Ponadto ta opowieść prowadzona jest tak nieregularnie, iż trudno byłoby cokolwiek zacytować; zdania się urywały, zjadane były całe fragmenty, które połykał narrator będący głównym bohaterem. A czasami miało się wrażenie, że połknie nawet trzymaną przeze mnie książkę.
Może brzmi to trochę tak, jakby to wszystko mi się zdecydowanie nie podobało. Otóż nie. Faktycznie jest całkiem na odwrót. Historia - jak wiele innych - pomimo pewnej powtarzalności, miała w sobie coś świeżego, coś nowego, jakiś polot (co prawda poniekąd na dno, ale kto by tam pytał). O życiu, które nagle staje się życiem Dave'a, można przeczytać w wielu pozycjach. W każdej znajdzie się coś, co odpowiada jego sytuacji. Ale pomimo tego, przeczytałam tę książkę, a nie inne. Dlaczego? Być może właśnie przez tę wspomnianą już nieregularność. Jestem dość ekscentrycznie nastawiona do powieści, jeśli jest za normalna, raczej mnie rozczaruje niż zachwyci. I to jest sedno całej sprawy. Ta historia prowadzona była tak nieregularnie, tak retrospekcyjnie, że mnie zaczarowała. Niestety były także chwile całkowitego zagubienia. Czasami owe retrospekcje wynikały jedna z drugiej, pozornie nie widać było kolejnych granic, a wracanie do "czasu realnego narratora" (o ile on sam nie żył przeszłością, jak mi się cały czas wydaje) następowało gwałtownie i bez uprzedniego ostrzeżenia. Ale to nie wszystko...
...kolejną zagadką przez bez mała czterysta pięćdziesiąt stron była kondycja psychiczna narratora. Przez czynione przeskoki w czasoprzestrzeni (przywykłam do nich, a kiedy nie występowały częściej, byłam zdziwiona) oraz, de facto, szaleńcze gonitwy myśli bez związku i jakiegokolwiek kontrolowania ich, powodowały, iż jedyne poprawne określenie to: psychol. Ale psychol mający trochę oleju w głowie. Posiadający uczucia. Psychol, który kocha, ale nie potrafi odnaleźć się w życiu. Dziecko-psychol w ciele dorosłego, który został postawiony wobec wyzwań, które go zwyczajnie przerosły. Psychol, ale konsekwentny i czujący odpowiedzialność za młodszego brata, którego chce pod pewnym względem chronić przez złem, ale nie potrafi. Bo zło niekiedy pochodzi od niego samego. To jest jednocześnie piękne i przykre. Ale cały czas skazane na porażkę.
Uważam, że dopiero po wielokrotnym przeczytaniu tej książki, można ją w pełni zrozumieć. Powodują to owe wspomniane wcześniej liczne przeskoki w czasie, przestrzeni, wspomnieniach, myślach, uczuciach. Dodatkowo niekiedy jedna sytuacja pokazana jest kilkakrotnie, za każdym razem inaczej. W takim wypadku czytelnik wpada w pułapkę, której nie jest w stanie przeskoczyć. Bo tak naprawdę się nie da. Należy w nią wpaść. I pooddychać nieco zatęchłym powietrzem.
Claude Jaeglé - Portret oratorski Gilles'a Deleuze'a o kocim spojrzeniu (str. 16)
Jak już wspominałam wcześniej, w wakacje miałam okazję znaleźć pewien zaskakujący mnie często kiermasz książek. Był to outlet DeFacto i w tej chwili uważam, że był dla mnie małym zbawieniem. Coś w stylu raju. Znaleźć w nim można było wiele. Nowych i starych powieści. Przewodników i książek kucharskich. Mogłam w nim odszukać przeczytaną już przeze mnie powieść On wrócił, ale i książki Jacka Kerouaca, które bardzo chciałam przeczytać. Jednak, na moje nieszczęście, rozeszły się jak gorące bułeczki. Trochę mi przykro z tego powodu, jednak uważam, iż jeśli nie tam, to gdzie indziej.
Niebo i piekło jest dość niepozorną książką. Na okładce zamieszczono zdjęcie łodzi, w oddali widać wzburzone wody, zachmurzone niebo. Gdy teraz myślę, co pchnęło mnie do wzięcia jej do ręki, sprawdzenia opisu - nie wiem. Prawdę powiedziawszy, nie widzę w niej nic, co mogłoby mnie porwać. Ale jednak jakoś się stało, iż przeczytałam wszystko, co zostało zamieszczone na tylnej okładce przez polskiego wydawcę i wyszłam z nią w ręku. Kupiłam ją tylko dlatego, iż Bárður, jeden z głównych bohaterów, określony został jako miłośnik literatury. Sama nim jestem i lubię czytać o ludziach, którzy lubią czytać książki, takie moje małe hobby. Pewnie jest to trochę płytkie, ale już tak mam i nie będę się przed tym jakoś specjalnie bronić.
[...] nie pamiętamy już dokładnie, tyle się zapomina, wypłukuje z pamięci. Nauczyliśmy się z biegiem czasu, że lepiej ufać uczuciom niż pamięci. (18)
Zaskakująca za to była reakcja ludzi, którzy pytając o czym jest ta książka, robili wielkie oczy, nie wierząc, iż czytam o... rybakach. Szczerze powiedziawszy, sama byłam tym zdziwiona. Podejrzewam, iż gdyby nie język tej opowieści, porzuciłabym ją w połowie. Albo na początku. Jednak język, ach język! Dla mnie był i nadal jest czymś, co mnie w pełni oczarowało i uwiodło. Wodziło za nos wiele dni (pomimo, iż czytałam ją krótko) i jeszcze nie raz to uczyni. Ktoś mógłby powiedzieć, że to tylko zbiór kilkudziesięciu liter w różnorodnych kombinacjach. I ja się zgodzę. Jednak kombinacje są tak oszałamiające, iż czytając, miałam wrażenie przebywania w całkiem innym świecie. Znacznie jaskrawszym, ale jednocześnie przydymionym mgłą. Cudownie jest widzieć każdy kant, a jednocześnie móc ich nie dostrzegać.
To, co w życiu najważniejsze, pewnie w ogóle nie da się kupić. Nie, jasne, że nie. Niestety. Albo właściwie: Bogu dzięki. (19)
Jeśli ktoś pytałby mnie, w jakim czasie najlepiej sięgnąć po tę pozycję, śmiało i pewnie stwierdzam, iż najlepiej czytać ją w samotności. I ciszy. Jesienne długie wieczory, leniwe niedzielne poranki z kawą w łóżku, bezsenne noce o każdej porze roku, cudowne zachody słońca na plaży w lato. W moim wypadku były to raczej zachody słońca na zimnej plaży w lato (a może tylko mnie mroziło?), zdecydowanie bezsenne noce i puste cztery ściany. To brzmi bardzo nostalgicznie, być może melancholijnie. Ale prawdę powiedziawszy, mi to absolutnie nie przeszkadzało. Jestem człowiekiem nienauczonym obecności drugiej osoby. W tym wypadku moja osobowość okazała się nawet zaletą, gdyż mogłam w pełni skupić się na treści, którą ukochałam sobie od pierwszych zdań. Która porwała mnie ze sobą, okazywała wiele czułości, ale i brutalności świata, w którym każdy z nas żyje.
Nasze życie to ciągłe poszukiwanie pociechy, tego, co sprawi nam radość, uchroni od wszelkiego zła. Niektórzy wyruszają w długą i trudną drogę i niczego nie znajdują, poza pewnego rodzaju celem, swego rodzaju przyjemnością szukania, a my pozostali podziwiamy ich wytrzymałość, ale nam samym życie sprawia kłopoty, więc zamiast szukać, sięgamy po chiński eliksir i wciąż pytamy, którędy najkrótsza droga do szczęścia, a odpowiedź znajdujemy w Bogu, nauce, wódce i chińskim eliksirze. (32)
Jednak to nie jest tak, że dostrzegam w niej same plusy. Owszem, uważam ją za genialne studium nad rozpaczą człowieka, niesamowitym opisem życia, jakie wiodą ludzie, którzy świadomie narażają siebie i swoich bliskich znajomych na pewnego rodzaju cierpienie i niewygody w zamian za dobro, które mogą uzyskać. Ponadto zawiera naprawdę dogłębną analizę tego, jak jeden człowiek przywiązuje się do drugiego. Jak na sobie polegają. A wreszcie co czują, kiedy są postawieni wobec odejścia jednego z nich. Tak naprawdę cała książka jest opisem cierpienia po stracie. Próby znalezienia sensu w życiu bez najbliższego kompana. To tak jak w opowieści o jednej duszy podzielonej na dwie części. Póki nie znajdą siebie nawzajem, nie będą w stanie czuć szczęścia w pełni. Jeśli zaś siebie stracą, nie są w stanie istnieć samotnie. Tak jak Przyjaciel. Nie musi mieć imienia, by czuć. Nie musi mieć nazwiska, by cierpieć. Jest tak samo realny jak każdy nazwany. Mogłabym tak wymieniać i opisywać w nieskończoność, jednak uważam, że w porządku byłoby napisać o tym, co mi nie odpowiadało. Chodzi mi przede wszystkim o to, iż pewne fragmenty Stefánsson zbyt rozciągał. Zbyt rozkładał na czynniki pierwsze, przez co miało się wrażenie, że nim zakończy jeden temat, zamarzną wszyscy.
Wciąż jeszcze słowa potrafią wzruszać ludzi, niewiarygodne, może światło jeszcze nie całkiem w nich wygasło, może jest jeszcze, mimo wszystko, jakaś nadzieja. (35)
Zadając sobie pytanie, czy sięgnęłabym po nią, gdybym dokładnie wiedziała o czym jest, z pełną stanowczością odpowiadam: tak. Dzieje się tak z kilku powodów, a najważniejszy z nich jest taki, iż tak naprawdę akcja nie jest w niej najważniejsza. Czytając ją, miałam wrażenie, że jest tylko tłem, potrzebnym to dokładnego ukazania wszystkiego innego. Dzięki temu jest to książka, którą można czytać wielokrotnie, gdyż zawsze znajdzie się w niej coś nowego, coś, czego nie dostrzegło się poprzednim razem, zawsze nas czymś uwiedzie. Pokaże nowe wartości. Nauczy. W ten sposób podchodzę do niej ja. Już teraz nauczyła mnie niesamowicie wiele. I oby jeszcze więcej przede mną skrywała.
Jak sam tytuł tego posta podpowiada, nawet teraz pytam sama siebie, dlaczego właściwie kupiłam tę książkę. O ile dobrze pamiętam, nabyłam ją w pierwszym tygodniu "najdłuższych wakacji w moim życiu". Byłam nad morzem, nie kosztowała mnie nawet dziesięciu złoty. Ale nawet ta kwota wydaje mi się mocno wygórowana za takie... nic. Ale po kolei.
Mogę śmiało zadeklarować się, iż nie jestem fanką gatunku romansowo-erotycznego. Jako kobieta (statystycznie płeć piękna znacznie częściej sięga po tego typu opowieści) całkowicie się nie odnajduję, nie sprawdzam, czuję w tym obco. Gdyby tam było coś więcej, jakaś psychologia zastosowana, cokolwiek, być może nie czułabym tak wielkiego rozczarowania jak teraz. Prawda jednak jest taka, iż nie znalazłam tam absolutnie nic.
Tak teraz się zastanawiam... Może to ja mam za wysokie wymagania? Może to ja oczekuję od każdej czytanej książki nie wiadomo czego? Z jednej strony mogę się zgodzić. Prosta sprawa - nie lubię książek nudnych, o niczym. Jeśli dana pozycja nie nauczyła mnie nic - jest kiepska. Jeśli nie zachwyciła mnie choć fragmentarycznie - jest do niczego. Jeśli nie pokazała mi całkowicie innego, ale jakże prawidłowego spojrzenia na cokolwiek, które mogłabym przemyśleć lub przedyskutować - czuję żal z powodu jej przeczytania. Wydaje mi się, że mogę stawiać tego typu wymagania. Może to nie ułatwia doboru lektur, gdyż nagle niemal w każdej pojawia się coś. I to jest czynnik, który jest winien tak niskiej ocenie i dość nieprzyjemnej refleksji. Jednak nie oczekiwałam po tych opowiadaniach niczego. Podeszłam do nich na surowo, bez myśli o nich. I niestety przez większość czasu, jaki spędziła ta książka na półce "teraz czytam", odkładałam ją na bok, by przeczytać coś ciekawszego.
Prawdę powiedziawszy, patrząc na opis zamieszczony na tylnej okładce mojego egzemplarzu, czuję się postawiona wobec kłamstwa. Przeczytać tam można o tym, iż:
Lesbos to nie tylko opowiadania erotyczne - to również historie o poszukiwaniu tożsamości i przełamywaniu schematów.
Zaiste ciekawym jest fakt, iż osobiście nie odnalazłam tam nic na temat poszukiwania tożsamości. Jeżeli takowe nie objawia się całkowitym rozeznaniu i doświadczeniu w danej dziedzinie, oczywiście. Jeśli jednak autor tego tekstu uważa inaczej, to przykro na to patrzeć. Doprawdy.
Jedną z najwspanialszych ludzkich właściwości jest umiejętność tworzenia zupełnie nowych światów. [Wstęp I, Alyson Palmer, 13]
Ten cytat, nienależący do żadnego z zamieszczonych w tomie opowiadań jest chyba moim ulubionym. Pomimo zgrzytu, który wydają moje zęby na wspomnienie ludzkich właściwości (brzmi trochę jak właściwości robota kuchennego...), ma w sobie coś prawdziwego. Szkoda, że cytat wzięty jest ze wstępu. Wielka szkoda.
Jedynym opowiadaniem, które nie pokazało mi środkowego palca odnośnie moich "wymogów książkowych" jest On-ona w pociągu. Autorem jest Maggie Veness. Ma jedynie trzy strony (jeśli ktoś myśli, że źle widzi, myli się), ale w tych trzech stronach autorka zawarła podstawowe zagadnienia dotyczące seksualności u kobiet. Odnajdywania siebie w tłumie osobowości. Gdybym mogła, polecałabym przeczytanie tylko tych trzech stron i odpuszczenie sobie reszty. Moim zdaniem nie warto.
Wszyscy rodzimy się tak, że nasze nazwiska pisze się normalnie i chodzi o to, by sprawić, żeby pisano je wielkimi literami. [Wielkie litery, Charlie Anders, 180]
Podejrzewam, że przeczytałam tę książkę pierwszy i ostatni raz. Żałuję tylko tego, że za nią zapłaciłam. Co prawda nie jakieś wielkie pieniądze, ale za identyczną kwotę kupiłam kilka naprawdę genialnych książek. Ale nic. Człowiek uczy się całe życie. Zwłaszcza na swoich błędach.
Claude Jaeglé - Portret oratorski Gilles'a Deleuze'a o kocim spojrzeniu (str. 5 i 6)
Książkę tę zamawiałam razem ze Zmyślonym życiem Siergieja Nabokowa. Czyli naprawdę dawno. Czytałam ją kilka miesięcy temu, na początku czerwca. Ale tak jak sobie obiecałam - staram się uzupełniać wszelkie recenzje. Można powiedzieć, że wpadłam na genialny pomysł, który wydaje się tak banalny, iż dziwię się, że nie wykorzystywałam go wcześniej. Mianowicie podczas czytania lub zaraz po biorę do ręki kartkę, pióro i rzeczoną książkę. Następnie robię notatki, w których uwzględniam wszystkie zagadnienia, które chciałabym poruszyć w recenzji. Czasami podczas pisania tejże niektóre omijam. Niektóre dokładam. Zależy od humoru.
Jeśli już napisałam o tym, przedstawię krótką anegdotę związaną z tymi notatkami. Jeszcze w wakacje, w pracy, robiłam je do kilku (-nastu?) książek na jednej kartce A4. Gdy już wróciłam do domu po kilku miesiącach, okazuje się, że kartkę wcięło. Nie wiadomo co się z nią stało, nigdzie jej nie ma. Przeszukałam każdą książkę, jaką miałam ze sobą w pracy, wszystkie notatniki, gazety, torbę od laptopa, papiery uniwersyteckie. Wszystko. Znalazłam najmniejszy świstek papieru, który nie był większy od mojej dłoni. Kartki nie ma. Pełna wściekłości porzuciłam szukanie. Kilka dni później postanowiłam opróżnić kosz na śmieci w pokoju. Wyciągałam wszystkie papiery (bo takie śmieci produkuję, jak na ironię) i bingo! Znalazłam zmiętą kartkę. Gdyby nie zakreślacz przy tytułach w życiu bym nie zwróciła na nią uwagi. Dlatego przestroga dla innych - jeśli macie jakieś ważne notatki, chowajcie je od razu do książki. Nie rzucajcie jej luzem, bo albo wy sami, albo ktoś życzliwy stwierdzi, że trzeba to wyrzucić i być może ważne zapiski szlag jasny trafi.
Jak już wyżej wspomniałam, wszelkie książki, jakie czytałam w wakacje, czytałam w trakcie pracy. Stąd też niemalże brak przeczytanych książek w lipcu nikogo nie powinien dziwić, zwłaszcza, że pracowałam nad morzem. Tzw. sezon niszczy wszystko. Już nie wspominając, że brak oświetlenia w pokoju jakoś nie pomagał w dokształcaniu się kulturalnie po godzinach. Były to dni wyjątkowo długie, niewiele się jeszcze działo, a ja miałam dużo czasu na siedzenie, który to spożytkowałam czytaniem. Nie mogłam robić nic innego. Ironicznie stwierdzam - jakoś przeżyłam całe dnie przy książkach. Swoją drogą, mogłabym mieć pracę w bibliotece lub księgarni. Czas się za czymś takim rozejrzeć.
Przyznam się bez bicia, iż Żółte ptaki wciągnęły mnie niesamowicie. Nie mogłam się od nich oderwać, a gdy musiałam, robiłam to z wielkim bólem serca. Być może było (i nadal jest) to spowodowane moją naturalną miłością do książek traktujących o wojnie, może szczera melancholia, która górowała nad każdym innym uczuciem, może prawdziwość opisywanych wydarzeń, brutalność, która towarzyszyła młodym żołnierzom. Tak naprawdę to nie potrafię opowiedzieć się po jednej stronie. Jestem stworzeniem, które dobrze czuje się tylko w historiach do bólu autentycznych (lub takie udających), a gdy są to jeszcze opowieści zwyczajnie trudne i smutne, czuję się jak ryba w wodzie. Pewnie z tego samego powodu nie potrafię rozkoszować się dobrze napisaną komedią czy chociażby powieścią przygodową.
Wojna próbowała nas zabić każdego dnia, lecz póki co nie zdołała tego dokonać. (12)
Chciałabym także opowiedzieć pokrótce co sądziłam o głównych bohaterach w początkowym stadium czytania. Murph i Bartle byli dla mnie ludźmi BARDZO nieprzystosowanymi do wojennych realiów. Nie mówię oczywiście, że ja bardziej bym się tam nadawała, co to to nie. Jednak delikatność obu postaci nie dawała złudzeń, byłam przekonana, że jeśli przeżyją pierwszy tydzień, to tylko przez prawdziwy łut szczęścia. Nie potrafiłam zrozumieć tego, jakim wręcz cudem wpadli na pomysł zaciągnięcia się do armii, jak to się stało, że dotarli do Al Tafar. To tak samo niedorzeczne jak stwierdzenie, że Czerwony Kapturek sam pokonałby Wilka. Brzmi irracjonalnie, prawda? Tak samo jak udział dwóch młodych mężczyzn (przypominam, że jeden ma osiemnaście, a drugi dwadzieścia jeden lat!) w krwawej walce w Iraku. Byłam wręcz zła na autora, iż stworzył postaci tak słabe. Miałam rację tylko częściowo. Nie byli słabi. Byli cholernie twardzi, jednak najstarszy weteran wojenny przyzna jedno. Wojna to nie miejsce, w którym zachowuje się zdrowe myślenie, w którym nie skrzywi się psychiki. Każdego złamie, bez wyjątku.
[...] jeśli wystarczająco wiele osób podejdzie do czegoś bardzo poważnie, to coś takiego może tylko stać się absurdem. (50)
Jednak okazało się, że pomiędzy okładkami nie znalazłam jedynie upadku kolejnych osób, kolejnych tragicznych śmierci, czasami wręcz głupich z powodu nierozwagi danych ludzi. Dla mnie była to niesamowita opowieść o wierze we własne możliwości, o braku naiwności, gdy okazywało się, że jednak nie są w stanie czegoś zrobić. O nieziemskiej odwadze, a może po części głupocie. O ogromnej odpowiedzialności. Za siebie, za swoich ludzi, za swoje słowa i obietnice. Z jednej strony, cała opowieść była "prowadzona" właśnie przez jedną obietnicę, którą złożył przed misją Bartle. Kto wie, czy bez niej wszystko potoczyłoby się inaczej? Tak czy inaczej, czytałam tę książkę z niesamowitym wzruszeniem, a początkowa złość minęła bardzo szybko. Zastąpił ją podziw. Wiara w drugiego człowieka. Chęć pomocy postaciom, by cali dotarli do domów. Uratowania ich przed niesamowitym okrucieństwem. Jak kwoka, próbowałam zgarnąć kurczaki pod skrzydła. Nieopierzonych szeregowych. I były chwile - gdy wczuwałam się aż za bardzo, - gdy czułam złość na siebie, bo nie potrafiłam uchronić tylu ludzi przed krzywdą. To tak jak ze sławnym zdjęciem, na którym widać rekina żarłocznego i człowieka w akwalungu. Na zdjęciu widać mordercę, którego gatunek wymordował miliony. Obok pływa bezbronny rekin. Złość na ludzkość za wszystkie wojny czasami jest tak wielka, iż nie jestem w stanie jej opisać.
Wiedziałem, że przynajmniej niektóre z widzianych przeze mnie gwiazd już nie istnieją - rozpadły się w nicość. Czułem się tak, jakbym patrzył na kłamstwo. Ale nie sprawiało mi to różnicy. Świat wszystkich nas zamienia w kłamców. (65)
Pamiętam, że na dłużej zatrzymałam się na tych czterech zdaniach. Wpatrywałam się w nie, analizując je dokładnie i próbując dojść do tego, co ja o tym sądzę. Z bólem serca, muszę przyznać rację autorowi słów. Panie Powers - jestem pod wrażeniem szczerości, z jaką pomyślał te słowa pewien bohater. Choćbym nie wiem jak bardzo się broniła, tak naprawdę kłamstwo istnieje w każdym człowieku, tak samo jak we mnie. Mniejsze, średnie, większe, ogromne. Czasami polegają na powtarzaniu słów "będzie dobrze" osobie, która doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie. I my także w to nie wierzymy. Są momenty, gdy pocieszamy nie tylko kogoś innego, ale i siebie. Sobie także to powtarzamy, wmawiamy. Staramy się uwierzyć. Przyklasnąć. Ale są momenty, gdy nie możemy. Kłamstewka i kłamstwa. Żyją w nas.
[...] rozejrzałem się po kwaterze. Była pięknym miejscem, najpiękniejszym, jakie widziałem od długiego czasu. Ale to piękno było smutne, jak wszystko, co powstało po to, by ukryć brzydotę przyczyny swojego istnienia. (79)
Zastanawiając się nad całą historią, pełną bólu, krzywd, strat, kłamstw powtarzanych od świtu do nocy, wycieńczających walk, braku jakiejkolwiek nadziei, dociera do mnie, że jest w niej zadziwiająco dużo emocji pozytywnych. Jak gdyby ta nadzieja jednak gdzieś się ukrywała, w najmniejszych zakamarkach, czekając na chwilę, w której nie zostanie podeptana, zbezczeszczona. Opowieść jest do bólu prawdziwa, nie ukrywa tego, co w wojnie najgorsze. Nie ukrywa, iż każdy z nas przez wojnę stracił wiele. Ale pozostawia szczelinę, z której może wydobyć się promyk normalności, do której wszyscy dążymy. Problem w tym, iż niewiele osób ją dostrzega.