Ona się uśmiecha, kiedy już nie może inaczej...
Czytam Pratchett'a odkąd pamiętam. Jednak od kilku miesięcy mam ochotę zrobić sobie od niego przerwę. Albo nie pokazywać się z jego książkami wśród ludzi, którzy wiedzą o nim chociaż tyle, że był pisarzem.
Nie dlatego, że jego książki nagle wydają mi się kiepskie. Chodzi o sprawę jego śmierci i tego, jak wielkie wzbudziło to zainteresowanie.
Będąc zalogowaną na pewnym portalu, widziałam znaczny wzrost liczby "fanów", który nastąpił po jego śmierci. Wiem, że tak dzieje się zawsze - po śmierci, po jakiejś nagrodzie, po jakimś genialnym czynie danego autora. Ale właśnie przez to mam ochotę nie sięgać po jego książki. Bo nie chcę, by myślano o mnie jak o fance, która pojawiła się bo umarł.
Mam jednak nadzieję, że wśród ludzi, którzy nagle się zainteresowali jego książkami znajdą się tacy, którzy utkną na dobre w Świecie Dysku. To trochę dziwne, ale jednak mam wielką ochotę nie pokazywać jego książek ludziom. A jednak ciągle je czytam z takim samym zapałem jak kiedyś. Kupuję je w nadziei, że któregoś dnia będę miała swobodny dostęp do każdej z nich.
Odkąd czytałam tę książkę, upłynęło całkiem sporo czasu i wody. Przypadało to akurat na całkiem przełomowy okres w moim życiu, raczej polegający na wiecznym survivalu, aniżeli radości z nowego życia. Ale nie uważam, żeby to były momenty stracone, całkowicie pozbawione nauki czy radości. Tak naprawdę nie pamiętam, by kiedykolwiek w moim życiu tak wiele spraw nałożyło się na siebie, jak gdyby mogły się wydarzyć tylko wtedy. Z tego wszystkiego wyniosłam wiedzę, której niestety nigdy nie uczyli w szkole. Ale nawet w najgorszych chwilach były przebłyski radości czy raczej nadziei. To wszystko odcięło mnie od stałego internetu, zajęło miejsce w mojej głowie odpowiedzialne za wszelkie kulturalne sprawy. I tak oto od czasu do czasu przypominałam sobie, by chociaż wpisać kolejną książkę na półkę "przeczytane" lub "teraz czytam".
Jednak wróciłam. I mam nadzieję, że od teraz wszystko jakoś się potoczy.
To, co kojarzy mi się z tą książką to przede wszystkim ciepło skórzanej pufo-poduszki. I zimno deszczowego Wilna. Dwa, całkiem sprzeczne ze sobą wspomnienia w pewien sposób ukształtowały moje spojrzenie na tę książkę. Smoki na zamku Ukruszon stały się dla mnie słodko-gorzką opowieścią o życiu. Wszelkie stwierdzenia, iż jest to zbiór opowieści raczej dla młodszych czytelników są dla mnie bezpodstawne, gdyż mając swoje lata, a wraz z nimi przeczytane książki na koncie - jestem w stanie dostrzec pod błahymi sytuacjami coś niesamowicie ważnego, ale dla kogoś dorosłego.
Pierwszą zaletą tejże książki, zaczynając od jej wyglądu są zabawne rysunki i kolorystyka okładki. Są to elementy, które naprawdę rzucają się w oczy, ale czymś niecodziennym dla dorosłego czytelnika są różne czcionki używane do tego, by ukazać nastrój, nasilenie głosu, emocje bohatera, które oddziałują na wyobraźnię naprawdę mocno. Niby nic, ale jednak ma ogromne znaczenie.
Zaraz obok technicznych plusów jestem zmuszona podać techniczne minusy. Po pierwsze - twarda okładka. Brakuje mi wersji dla ludzi o ograniczonych miejscach na półkach i ludzi o małych dłoniach, dla których miękkie okładki są poręczniejsze. Innym minusem jest kolor strony. Zaraz obok czerni widnieje rażąca w oczy biel, która w słońcu okazuje się dość zabójcza dla naszego wzroku. Ale to tylko moje dywagacje.
Tom zawiera czternaście krótkich opowiadań, pozornie traktujących o niczym szczególnym, być może bez wartości, głębi, przesłania i tego wszystkiego co pomaga w przyklejeniu książce znaczka z napisem "wartościowa". Problem - o ile można nazwać to problemem - z tą pozycją polega na tym, iż trzeba czytać całość z wielkim przymrużeniem oka, ale zwracając uwagę na fragmenty wyglądające na takie, które można pominąć bez większego uszczerbku na zrozumieniu tekstu. Mając na uwadze fakt, iż Pratchett pisze swoje powieści w sposób mocno krytyczny i mimo wszystko karykaturalny, odnalezienie poważnych problemów w bajce o smokach staje się banalnie łatwe.
I tak, pierwsze z nich noszące dumną nazwę, od której zatytułowano całą książkę, traktuje o problemie zrozumienia innych (aż korci, by dopisać "ludzi", ale przecież to niezgodne z treścią). Jest to jedna z najczęstszych sytuacji, które to spotykają każdego z nas, niezależnie od stanowiska, wieku, wykształcenia, orientacji czy czegokolwiek innego. Prawdę powiedziawszy, wystarczy wyróżniać się pod zaledwie jednym z tych punktów, by być kimś innym, bardzo często gorszym, godnym krytyki i gniewu.
Jedne z kolejnych noszące wdzięczną nazwę Łowy na Chrapka wydaje się naprawdę bardzo krótkie, charakteryzuje się bylejakością, bezmiarem infantylności, a jednak w moim odczuciu wcale takie nie jest. Dla mnie ta kilkustronicowa opowieść jest alegorią tego, jak nasze słowa odbijają się od uszu innych, jak bardzo wybiórczo możemy być słuchani, ale i z jaką trudnością niekiedy przychodzi nam powiedzenie czegoś mądrego, ale i zrozumiałego dla większości. W momencie kształcenia naturalnym jest to, iż zaczynamy się posługiwać językiem fachowym, który nie zawsze jest zrozumiały dla osób trzecich z daną dziedziną niemających nic wspólnego. Jak dla mnie opowieść ta jest przestrogą o tym, by uważnie słuchać, zbierać materiały, ale i mówić, gdyż inaczej zaczniemy potykać się o własne błędy.
Dlaczego by nie wspomnieć o Jaskiniowcu Doku? Kolejna bardzo przyjemna, dość prosta i niby nic nieznacząca historia pewnego mądrego jaskiniowca, który "chciał dobrze, a wyszło jak zwykle". Ta opowieść idealnie ukazuje co dzieje się z człowiekiem, który w jakiś sposób wyprzedzi myśli swojej epoki. I chociaż z dobrym zamiarem usiłuje wprowadzać wynalazki w życie, bez odpowiednich prób niewiele się udaje. Jednak w przypadku Doka absolutnie nikt nie wierzy w jego możliwości, później nawet on sam zatraca się w swojej nieudolności. Wspaniała opowieść o tym, jak wielki wpływ na nas, na naszą psychikę mają ludzie całkiem nam obcy. Mało tego. Opowiada także o tym, jakim brakiem wyczucia kierują się nasi bliscy, raniąc nas dogłębnie.
Są to tylko wyrywkowe opowiadania, ale aby poznać wartość całego tomu, trzeba przeczytać je wszystkie. Ważne jest, by patrzeć na nie pod wieloma kątami. A ukażą nam się prawdziwe perełki, które czyta się lekko, szybko i przyjemnie.
Gdy przez przypadek natknęłam się na recenzję o tej właśnie książce, pierwsze co przeczytałam, to informacja o przyjemności, która płynie z czytania tejże. Zastanawiając się nad czytaniem książki o człowieku, który był bratem sławnego pisarza, myślałam czy jest sens. Problem nie w tym, że nie wiem kim jest Nabokow. Problem w tym, że wolę czytać o ludziach, których znam. Ludziach, o których chcę się czegoś dowiedzieć. A pan sławny Nabokow jakoś nigdy nie pozostawił w mojej głowie czegoś wielkiego. Prawdę powiedziawszy, zaczęłam ją czytać, bo potrzebowałam czegoś o niczym. Zamawiając ją do domu, myślałam o lekturze, przy której nie będzie wiele myślenia. I tu był pierwszy mój błąd.
Nie bardzo wiedziałam, czego mogę się spodziewać, dlatego przyjęłam opinię recenzenta jako pewien wyznacznik. Sądziłam, że skoro osoba, która pisze o książkach długi czas, zna się na nich, na sztuce w ogóle, nie powinna się mylić w jakiś dramatycznie wielki sposób. I tu jest coś, co dotarło do mnie całkiem niedawno: nie można wierzyć w każde słowo w recenzji. Jestem osobą, która dostrzega wiele symboli, ale bardzo często są one całkiem niewidoczne dla postronnego człowieka. Nawet, gdy ktoś przeczyta tę książkę z taką samą zapalczywością jak ja, może ich nie dostrzec, albo dostrzec ich znacznie więcej.
Zawsze uciekamy - od osób, od uczuć, od krajobrazów, od sposobu życia. Muzyka i taniec, sztuki, które kocham najbardziej, są niczym innym jak tylko ucieleśnieniem nieustannej ucieczki wyrażonej wzmożonym dźwiękiem i ruchem [...] (35)
Tak naprawdę odnalazłam w niej coś, co najpiękniejsze i najsmutniejsze w życiu. Zawiera gorycz i słodycz istnienia. To coś nieporównywalnego z czymkolwiek innym. Może brzmi to w tej chwili jak masło maślane, jednak nie da się inaczej tego wyrazić. Chciałabym napisać to jakoś piękniej, bardziej wzniośle, zwyczajnie lepiej. Ale czuję się tak wyzuta z jakiejkolwiek zdolności.
Każda noc odbiera nam jakiś ułamek naszego dziedzictwa. (87)
Pierwszym i dość ważnym dla mnie plusem tej książki jest to, iż czytało się ją naprawdę płynnie. Wiadomo, że niekiedy ze zmęczenia przysypiałam, nie byłam w stanie skupić się na narracji, na akcji, bohaterach czy uczuciach. Ale jednak pomimo piętrzących się problemów i trosk, jakoś odnalazłam się w chaosie życia drugiego człowieka, które poznawałam od podstaw sięgających dzieciństwa. Czytanie tego typu książek jest (dla mnie) podobne do zajęcia terapeuty, który siedzi i słucha o tym, co zamierza wyjawić mu pacjent. Swoją drogą - pacjent to złe słowo. Kuracjusz? Trochę wyszło z obiegu, ale jak dla mnie może być.
Ludzie tego zupełnie nie rozumieją, ale sztuka jest tylko w połowie natchnieniem, reszta to papierkowa robota. Artystę od księgowego różni tylko jeden zbawczy wers i miejsce, w którym go postawi [...]. (217)
Niesamowicie podobało mi się także to, iż książka zawiera naprawdę dużo opisów sztuki samej w sobie. Tego, jak wielki wpływ ma na kształtującą się psychikę, jak ważna bywa w życiu człowieka, jak trudno się od niej oderwać, jakie ukojenie daje itp. Prawdę powiedziawszy, podczas czytania miałam chwilami wrażenie, iż czytam częściowo o swoich uczuciach i relacjach. Jak gdyby autorem licznych opisów przeżyć byłam ja, a nie postać całkiem ode mnie różna.
Do czego służy czas, jeśli nie do marnowania? Pytanie brzmi, jak się go marnuje. (307)
Oprócz całej gamy odniesień do sztuki, autor całkiem sprawnie włącza w akcję niezliczone pytania natury egzystencjalnej. To powyżej jest jednym z wielu, które odnoszą się do upływu czasu, nad którym oczywiście nie umiemy panować. Jednak zwraca subtelnie uwagę, iż to od nas zależy, w jaki sposób ten czas zmarnujemy. Na bezmyślnym (bardzo współczesna wersja) przeglądaniem internetu czy może na konstruktywnej dyskusji na temat jakiejś sztuki teatralnej, ciekawego filmu? Nie narzuca nikomu lepszych bądź gorszych form spędzania wolnych chwil. Jednak zauważa, że każdy sam je sobie kreuje. Sami je wartościujemy. I dla jednych spełnieniem marzeń jest dzień spędzony na czytaniu pasjonującej książki, a dla innych wizyta w kinie na filmie, który bardzo chciało się obejrzeć. Piękna wolność wyboru, coś do czego mamy pełne prawo.
Przekonałem się o czymś jeszcze - wszyscy, każdy z nas, żyjemy tylko poprzez sztukę. Nieważne jaką - czy to pisarską, malarską, muzyczną czy taneczną. Tylko w niej rozkwitamy i w niej możemy przetrwać. (365)
Bez wątpienia nie jest to książka bez skaz. Nie zachwyci ona każdego, nie każdemu się spodoba, być może wielu uzna ją za nijaką. Jednak nikomu nie narzucę swojego zdania. Każdy ma prawo sądzić o niej co chce. Póki będzie mieć ku temu odpowiednie argumenty - droga wolna. Moja to ścieżka wiodąca do wielu plusów. Widzę je i są dla mnie zrozumiałe. Dla innych - nie muszą.
Jest to mocno przedawniona recenzja, jednak stwierdziłam, że mimo wszystko ją napiszę. Ze względu na postanowienie pisania recenzji do przeczytanych książek. Zdaję sobie sprawę, że są to raczej przemyślenia po lekturze, ale niestety nie ma takiego oznacznika, więc umownie zostajemy przy recenzjach.
Jednocześnie chciałabym przeprosić za tak długie milczenie. Na swoje wytłumaczenie mam tylko to, iż od pewnego czasu zmieniłam miejsce zamieszkania, poszłam do pracy (sezonowej, a więc od świtu do nocy) i zwyczajnie nie miałam sił, by usiąść z laptopem i popracować. Wiem, że to marne usprawiedliwienie, ale żadnego innego nie posiadam. Ale koniec plotek o moim życiu, skupmy się teraz na książce.
Zacznijmy od tego, że otrzymałam ją w prezencie od M. Jest to bardzo dobry przyjaciel, który rozumie mnie bez słów, który wie, kiedy jest źle i tego typu sprawy. Z kolei on tę książkę otrzymał kiedyś w prezencie od kogoś na jakąś okazję. Jednak to nie jego styl, więc postanowił oddać ją mnie. Jak to się mówi, kiedy książki wędrują od czytelnika do czytelnika, wtedy naprawdę żyją. I my to utrzymujemy.
Początkowo podchodziłam do niej bardzo nieufnie i dość niechętnie. Jej okładka kojarzyła mi się raczej z książką dla nastolatków, która wiele nie wnosi, a już na pewno nie zaciekawi kogoś, kto z miłością czyta kolejne biografie itp. Próbowałam ją zacząć trzy razy i dopiero za czwartym jakoś poszło. Strona, dwie, piętnaście, siedemdziesiąt. Teraz otwarcie przyznaję, iż nie spodziewałam się tak dobrej książki. Popełniłam ten błąd, iż oceniłam ją po okładce, czego robić zdecydowanie nie powinnam. Czytałam ją kilka dni, które były dość napięte i nie zawsze miałam chwilę, by odetchnąć normalnością. Wtedy życie Louisa stało się dla mnie naturalną ostoją. Uciekałam do tej historii w dobrych i złych momentach. Nie obawiam się tego przyznać, gdyż nie ma co ukrywać, iż własne cierpienie chowam skrzętnie pomiędzy stronicami. Robię to od zawsze i jeszcze nigdy się nie zawiodłam.
Wracając do tego, co sądziłam przed przeczytaniem tej powieści, chciałabym zaznaczyć, że co do tego wszystkiego zdecydowanie się myliłam. Patrząc na tę nieszczęsną okładkę widziałam słabą fantastykę dla niewymagającej młodzieży, a więc coś, co bynajmniej mogłoby wpaść w pewne kryteria, które sobie wyznaczyłam. Dało mi to niemałą nauczkę na przyszłość, bo takim zachowaniem może mnie - i nie tylko mnie - ominąć aż za wiele.
Tak naprawdę była to książka o chłopcu i jego całkiem zwyczajnym życiu. Początkowo to życie wydaje się być dość NIEzwykłe, ale wraz z rozwojem fabuły wszystko staje w innym, lepszym, pełniejszym świetle. Louis jest tzw. trudnym dzieckiem z przypadłością do wypadków, chorób i innych paskudztw. Poznajemy chłopca chodzącego do psychologa (psychiatry?), który usiłuje dociec, co tak naprawdę stoi za masą złych rzeczy jakie przytrafiały się Louisowi. Nie chcąc zdradzać szczegółów, dodam tylko, iż zaskakujące wtargnięcie do umysłu bohaterów jest dla mnie czymś ważnym, a tu autorka wykonała to wręcz perfekcyjnie.
Przez cały czas, jaki poświęciłam na czytanie tej książki, zastanawiałam się, co u licha to wszystko ma znaczyć. Owszem, docierało do mnie, że główny bohater zasługuje na miano pechowca roku kilka lat z rzędu, ale nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. Miałam dwie alternatywy, w tym jedna z ogromnie wyczuwalną nutą fantastyki. Jednak im głębiej wchodziłam w strukturę historii, tym dobitniej docierało do mnie, iż to nie może być to. Książka jest zbyt przejrzysta, a jednocześnie zbyt zagmatwana, by odpowiedzią na wszelkie przypadłości była magia. Ta zagwozdka doprowadziła do tego, iż nie byłam w stanie poprzestać czytania na kilkunastu stronach dziennie. Jak czytałam, to hurtem. To - moim zdaniem - jest ogromny plus tej powieści. Zaciekawia do granic możliwości, wciąga, buduje napięcie.
Jednak obawiam się, iż dla ludzi, którzy takie postaci jak Sherlock Holmes czy Herkules Poirot znają jak własną kieszeń, książka ta okaże się za mało oryginalna. Mogliby odkryć prawdę na samym jej początku, a więc cała radość z czytania całości paruje szybciej niż rosa o poranku w ciągu upalnego lata.
Nadal skupiając się na postaci Louisa, zastanawiam się jak to jest, gdy człowiek pogrążony jest w śpiączce. W tej książce przedstawiona jest koncepcja, jakoby pacjent w niej się znajdujący wszystko słyszał i czuł obecność czy nastrój bliskich. Z drugiej strony odzywa się moje metodyczne i nieczułe podejście do takich spraw i zaczynam się zastanawiać nad tym, czy to jest możliwe. Dumam nad tym, czy czasem nie ma tak, że ci ludzie są całkowicie obojętni na otoczenie. Z jednej strony chciałabym wierzyć w koncepcję numer jeden. Ale z drugiej strony nie posiadam żadnych fachowych informacji na ten temat, gdyż się nim nie kłopotałam, a więc bardziej prawdopodobna okazuje się koncepcja druga. Jaka jest prawa? Nie mam pojęcia.
Jest to książka, która zdecydowanie uczy, iż nie każdy człowiek to baranek na jaki wygląda. Poznajemy w niej postać człowieka zniszczonego i psychikę człowieka tak podległego drugiemu, iż nie jest w stanie zakwestionować choć jednej rzeczy. Jest dla mnie to niepojęte, chociaż sama mam dokładnie taki charakter. Chociaż bardzo chcę powiedzieć "nie", chociaż padam na twarz, chociaż nie mam sił ruszyć palcem - ja nadal robię, nadal działam i nie potrafię powiedzieć, że potrzebuję tego czy tamtego. Prędzej bym się zamęczyła, niż wydusiła z siebie jedno proste zdanie informujące, iż potrzebuję np. odpoczynku. Zaskakujące jest też w tym to, iż jestem w stanie dokonać wielu rzeczy, których wręcz nienawidzę robić, których się brzydzę itp., jeśli mam chociaż minimalną szansę na to, iż po skończeniu tego będę mogła się przytulić czy spokojnie zamknąć oczy i usnąć, wiedząc, iż ta druga osoba mnie nie zawiedzie.
Uważam, że powinno się czytać literaturę typowo psychologiczną. Dzięki niej dowiadujemy się bardzo dużo o nas samych, co jest niebywale pomocne w życiu codziennym. Każdy z nas powinien wiedzieć o sobie i swoim zachowaniu jak najwięcej, by przy okazji nie wyrządzić sobie krzywdy. Ta może nie należy do kategorii stricte psychologicznej, ale ociera się o ten temat całkiem przystępnie, balansując pomiędzy wiedzą podręcznikową, a doświadczeniami z życia wziętymi.
Kiedy myślę o Kossakowskim, pierwsze co widzę, to kadry z jego "porodu". To w sumie moje pierwsze spotkanie z tym panem. Jako osoba, która nie ogląda telewizji, gdyż wychodzi z założenia, że telewizja ogłupia, kontaktu z nim nie miałam. Któregoś razu siostra opowiadała mi właśnie o tym jak podjął się próby wytrwania bólów porodowych. Zachęcała mnie do tego, bym sama to obejrzała, sprawdziła jego reakcję. Po tym seansie na długo o nim "zapomniałam", dopiero gdy trafiłam na jego książkę, stwierdziłam, że mogłabym ją przeczytać. Prawdopodobnie zaintrygował mnie jej opis, który można znaleźć na niemal każdej stronie książkom poświęconej. Mam tu na myśli zdanie, które zdobyło moje serce:
Jest przewodnikiem po świecie, w którym nie ma prostych odpowiedzi.
Gdy robiłam sobie pewną listę z podpunktami, które chciałabym poruszyć, zapisałam punkt o jakże kuriozalnej nazwie: "Życie bibliofila, czyli jak go zdobyłam". Dlatego właśnie w tym miejscu będzie krótka opowieść o tym, jak los ludzki potrafi być przewrotny.
Piszę tak, gdyż nie sądziłam, że dnia, w którym cały dzień musiałam wytrzymać w butach na wysokim obcasie (jestem osobą lubującą się w różnego rodzaju pseudo conversach lub pseudo vansach), z idealną fryzurą, w sukience itp., będzie moment na coś przyjemnego. I tak po pysznym obiedzie składającym się z kawałka łososia i genialnej sałatki, kulturalnie podreptałam do biblioteczki, podczas gdy gospodarz usilnie próbował szybko posprzątać po posiłku. Jednocześnie była prowadzona rozmowa. Koniec końców zasiadłam w fotelu z własną książką, czytając ją leniwie. Gdy zacny gospodarz w osobie Panny D. do mnie dołączył, zaśmiał się, że nie można mnie zostawić samej na pięć minut. Racja. Nie można. Jednak od słowa do słowa doszłyśmy do Schmitta oraz Kossakowskiego i dziwnym trafem okazało się, że obie książki, o których była mowa, były w posiadaniu Panny D. Po zrobieniu psich oczek otrzymałam obie. Pointa jest taka, że jeśli jest się bibliofilem i spotyka się drugiego bibliofila, do tematu książek dojdzie się prędzej czy później.
Przechodząc już do książki, opowiem o tym, jak mi się ją czytało. Można uznać to za dość nieistotną kwestię, gdyż nikomu nic nie daje fakt, iż drugiej osobie, której się kompletnie nie zna, daną książkę czytało się szybko bądź jakkolwiek inaczej. Jednak w tym wypadku jest pewna kwestia, którą należy tu opisać.
Jest to powieść, którą czyta się... szybko. Najzwyczajniej w świecie wciąga jak mało co, napędza do czytania kolejnej strony, kolejnego rozdziału, kolejnej części. To jedna z tych książek, która walczy z sennością i potrzebą snu, gdy takowego brakuje. Z drugiej jednak strony jest to opowieść tak fascynująca, tak frapująca, tak interesująca, tak tajemnicza, iż nie da się czytać jej całymi częściami. Początkowo miałam wrażenie, że tak właśnie podzielę sobie tę lekturę, jednak ostatecznie okazało się, że nie jestem w stanie, gdyż były fragmenty, które musiałam zwyczajnie przetrawić. Które tego potrzebowały, a raczej wymagały. O ile opowieści o zaklętych autach jakoś mnie nie porwały, o tyle samotna szeptunka, która cieszyła się z każdego pyłku kurzu - niesamowicie wprawiły w nastrój a'la myśliciel. To niesamowite, gdy książki skłaniają do takiego zachowania w tak intensywny sposób. W moim mniemaniu każda tak powinna działać, co niestety nie zawsze się sprawdza.
Człowiek potrzebuje pewności, jakiegoś rodzaju przewidywalności. Kotwiczy w nich, daje mu to punkt odniesienia, żeby mógł ocenić siebie i miejsce, w którym się znajduje. [19]
Po upłynięciu dłuższego czasu od zakończenia czytania tejże opowieści, dociera do mnie, że podobało mi się absolutnie wszystko. Nawet ta wcześniej wspomniana historia z zaklętym autem. Każda najkrótsza opowieść miała swój urok, gdyż przedstawiona była w dość specyficzny sposób. Zdania były niepozbawione dużej dawki ironii oraz sarkazmu. I tego cudownego poczucia humoru, które posiada autor. Taki mam wniosek: książka całkowicie przesiąknięta autorem. I dobrze.
Jednak było coś, co w pewien sposób się wyróżniało, a mam na myśli początki rozdziałów. Gdy wracam myślami do Na granicy zmysłów, od razu myślę o początkach rozdziałów, które były tak naprawdę ich końcami. Zabieg ten tak strasznie mi się spodobał, iż potrafiłam z wielkim przejęciem czytać sam początek będący końcem, odłożyć książkę i zastanawiać się długo nad tym, czym może mnie Koska zaskoczyć. A zaskakiwał niemal na każdej stronie.
Mówi się, że im starszy człowiek, tym więcej wie. To nieprawda! Życie uczy co najwyżej, jak nie dać się zaskoczyć i udawać, że coś, co odbiega od normy, jest normalne i nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. [35]
Na samym początku, autor opowiada o swojej "karierze". Może nie zaznaczał tego w ten sam sposób co ja, ale wydaje mi się, że wiele się nie pomyliłam, robiąc to. To takie moje wolne gdybanie, ale uważam, iż sam Kossakowski za wielką karierę tej pracy nie uważał. Jasne - osiągnął coś niesamowitego. Jasne - pracował pod pewnym względem artystycznie. Jasne - rozwijał się i spełniał. Ale czy to jest dokładnie to, o czym marzył? Być może chciał otwierać ludziom oczy, ale czy właśnie w ten sposób? Karierą bym tego nie nazwała. Raczej... skutecznym dążeniem do pewnego celu, w którym to co robił było tylko epizodem całej drogi. Czego tak naprawdę pragnie? Nie mam pojęcia. Ale kiedyś na pewno to osiągnie.
Wszystko, co dobre, nieuchronnie się zazwyczaj kończy i oniryczny czas spędzony w świecie energii i duchów też właśnie dobiegł końca. [112]
We wspominanej wyżej liście zaznaczyłam sobie w kółeczku stronę, do której pewnie miałam się odwołać. Jest to strona 187, a po spojrzeniu w książkę dociera do mnie, iż jest to króciutki fragment o szeptunce z Ukrainy. Całość ma może stronę, ale dla mnie jest to bardzo ważna strona. Nie będę się skupiać nad tym, co zostało napisane. Bo tekst w sam sobie po prostu tam jest. Jednak Kossakowski zwrócił uwagę na coś niezwykle cudownego, a co występuje tylko w trakcie życia. W trakcie opowiadania o rytuałach, jakie każda szeptunka wykonuje nad "pacjentem", nakreślił wizerunek starszej kobiety, zmęczonej życiem, wierzącej w to co robi, ale... samotnej. Straszliwie samotnej. Uderzyło mnie to tym bardziej, że akurat gdy to czytałam, dostałam wiadomość od znajomej. W głowie zaś miałam obraz babuni, która uśmiecha się, gdyż dostała telefon, z którego nie będzie korzystać, ale będzie dzięki niemu bliżej całego świata, gdyż go po prostu posiada. Pewien most łączący ją ze światem zawieszonym pomiędzy rzeczywistością a nierealnością. Oraz zachowanie całej grupy, która w ciszy i z delikatnością wychodzi z domu szeptunki, wycofuje się, cichutko przymykając drzwi.
(...) przerośniesz lękiem i w końcu lęk nad tobą zapanuje, a pamiętaj, i pamiętaj o tym nie tylko tu, pamiętaj przez całe życie: wolny człowiek się nie boi. Więc teraz nie bój się i idź. [148]
Gdyby ktokolwiek zapytał mnie o to, o czym dokładnie jest ta książka, bez zastanowienia odpowiedziałabym, że o samotności każdego człowieka. Prawdopodobnie byłoby to dziwne, gdyż każdą z podróży jaką odbył Kossakowski, prowadził z grupą ludzi. Nie był w każdym razie samotny. Jednak... opowiadał o tym, iż każde doświadczenie sprowadzało się prędzej czy później do odosobnienia od wszystkich, do pozostania samemu. Najdotkliwiej doświadczył tego podczas leżenia w swoim drugim grobie, kiedy to samotność stała się dla niego czymś przerażającym. Nie był w stanie nad tym zapanować. Nad strachem, iż tak już pozostanie. Jednocześnie brutalnie dotarło do niego, iż tak naprawdę samotny jest cały czas. Niezależnie od tego w jak licznej grupie się znajdywał. Samotny w tłumie.
Zanim jeszcze zaczęłam czytać Sztukę życia, zanim jeszcze kupiłam tę książkę w Biedronce (całe 10 złoty, jak tu się nie skusić?), oglądałam wywiad Twardocha w 20m2 Łukasza. I po tym wywiadzie obiecałam sobie, że poznam prozę Szczepana, choćby nie wiem co. Uznałam, że ten facet ma co przekazać i warto poświęcić mu więcej niż dwadzieścia minut w przeciągu całego życia. A później poszłam na zakupy i moje obietnice typu "Kupię nową książkę jeśli przeczytam dwie z tych, które czekają w swojej kolejce na półce" poszły się czesać u fryzjera. I tak wróciłam do domu ze Szczepanem. Brzmi dość... obscenicznie.
Początkowo czytałam tę książkę z nastawieniem "to sama kpina z ludzi i ich zachowań", do czego zachęcali autorzy. Jednak to, iż odkryłam w tejże książce coś więcej było zaskoczeniem jakich mało. Ale od początku.
Jak sam tytuł mówi (a może to podtytuł?), jest to: Sztuka życia dla mężczyzn, czyli bezużyteczny poradnik życia towarzyskiego i uczuciowego dla brzydkich, grubawych, łysiejących i nieszczególnie inteligentnych oraz ciekawy esej o życiu towarzyskim i uczuciowym dla wszystkich pozostałych. Może zawierać śladowe ilości kpin. nie należało się spodziewać filozoficznych rozważań na temat być czy nie być. Ubrać czy nie ubrać w tym wypadku może być bardziej adekwatne.
Pomijając to, iż autorzy naprawdę postarali się o rozrywkowe podejście do tematu i faktycznie nie obyło się bez tony ironii i sarkazmu oraz podchodząc do książki na pełnym luzie (inaczej nie da się tego opisać), można odkryć coś, co faktycznie można nazwać małym poradnikiem. Małym, dlatego, że każda rada, które to pojawiały się dość często, okraszona (szczodrze!) została taką ilością kpin, jadu i tego wszystkiego, iż nie sposób było się nie śmiać podczas lektury.
Jednocześnie, warto nadmienić, iż autorzy na pewno posiadają ogromną wiedzę na tematy, które odważyli się poruszyć. Skąd ten wniosek? By móc kpić chociażby z piwa i jednocześnie robić to z klasą, byli w stanie przedstawić proces produkcji piwa. By napisać jeden rozdział o alkoholach, trzeba było dowiedzieć się na czym polega fermentacja win, jakie smaki są idealne do jakich potraw, które najlepiej przypasują kobiecie itp.
Jednak, jedynym minusem - dla mnie - jest rozdział o autach. Jako kobieta, która kompletnie się nimi nie interesuje, nie byłam w stanie go przeczytać, bo gdy pojawiły się poszczególne marki i modele, wpatrywałam się tępo w stronę, nie wiedząc co czytam. Być może, kiedyś uda mi się zrozumieć ten motoryzacyjny świat, ale nie w tej chwili.
Szczególnym plusem tej książki jest jej język. Uważam, go za naprawdę przejrzysty i trafiający do dużego grona odbiorców. Jest prosty, komunikatywny, a jednocześnie można dostrzec, iż autorzy to nie idioci, którzy stwierdzili, że napiszą książkę dla jeszcze większych idiotów.
Koniec końców, by przeczytać to w całości, po drodze się nie obrazić, a ostatecznie wyciągnąć choć kilka konstruktywnych wniosków, należy: a) posiadać wysoką tolerancję na czające się zewsząd kpiny, b) mieć szczególny dar, który polega na nie braniu wszystkiego do siebie, c) myśleć głową, która zajmuje się czymś innym niż poleceniami swoim palcom zmiany kanału w telewizji oraz d) umieć czytać pomiędzy wierszami.
Tym, na co chciałabym zwrócić szczególną uwagę (pomijając pewne kwestie związane ze mną), jest Epilog. To ten - można powiedzieć - rozdział ukazuje to, iż autorami nie są superbohaterowie, że ci ludzie mają, jak każdy inny, problemy. Jak sami piszą:
Autorzy tej książeczki nigdzie nie odpływają ani nie odjeżdżają, tylko bardzo trywialnie mają żony i dzieci, i kredyt hipoteczny. [315]
Może tylko ja dostrzegam w tym wyraźny plus, ale moim zdaniem dzięki temu dementowany jest obraz dwóch mężczyzn, którzy posiadają wszystko, czego dusza zapragnie, wyłączając kaca, problemy, nieszczęścia itp. Oni po prostu dorośli do tego, by samemu dbać o dobro swoje i swojej rodziny. Książka ta była jedynie próbą ukazania tego, że pomimo niedogodności życia i świata w ogóle można się cieszyć z tego co się ma. Są powody do radości, do szczęścia i do pisania takich książek też są powody. Wystarczy dostrzec, iż sami sobie szykujemy nieszczęścia, a następnie spróbować temu zaradzić, a już pojawią się jakieś pozytywy.
Przytaczając słowa Renaty Lis, które ta wypowiedziała do jednego z nich:
[...] jeżeli w ogóle z kimś być, to tylko na długo. Bycie z kimś krótko to pomyłka. [316]
wyrażają sedno moich rozmyślań o życiu, które chciałabym spędzić inaczej niż samotnie. To naprawdę niesamowicie pocieszające uczucie, iż nie tylko ja mam wrażenie, że zatrzymałam się w innym dziesięcioleciu, w którym związek to nie coś, co trwa trzy tygodnie. Związek, poważny związek trwa lata. Poza tym, tak na koniec, ostatnia rada od Szczepana i Przemysława:
[...] uzmysłowić sobie należy, Drogi Czytelniku, że miłość to nie jest uczucie. Uczuciem jest zakochanie albo zachwyt ("zachwytu - jak erekcji - nie sposób udawać"), ale miłość jest postawą. Wyborem. Decyzją. Owszem, zakochani mówią sobie "kocham cię", bo tak czują, bo to "się stało", ale zakochanie, Drogi Czytelniku, mija. Jak katar, tylko trwa dłużej. Po zakochaniu przychodzi miłość, a kocha się wtedy, kiedy chce się kochać. [332]
Kiedyś, gdy tylko pojawiła się zapowiedź nowej książki Erica-Emmanuela Schmitt'a, pomyślałam "kupię ją". Jakiś czas później dotarło do mnie, że czuję potrzebę przeczytania wszystkich książek tego autora. Na swojej półce oprócz oczywiście Oskara i pani Róży, mam także Ewangelię według Piłata, Dziecko Noego i Papugi z placu d'Arezzo. Wszystkie czytałam przynajmniej raz, do tych grubszych wracam fragmentami, a cieńsze czytam po prostu od nowa. Po moim pamiętnym zakończeniu roku szkolnego, kiedy to byłam w stanie spalić każdą parę butów, wzięłam się za przeglądanie biblioteczki Panny D. Znalazłam tam mojego (bo go lubię) Kossakowskiego i nawiązałam do Schmitt'a lub samej książki. I od słowa do słowa, ta oto opowieść pojawiła się na stole przed moim nosem, kusząc kolorystyką, emanując spokojem i zrównoważeniem. Wystarczyło, by Panna D. na chwilę wyszła do innego pomieszczenia, a ja od razu - nie mogąc oprzeć się pokusie - złapałam za twardą okładkę i otworzyłam książkę na ostatniej stronie. Moja potrzeba czytania ostatniego zdania, chociażby nic do lektury mi nie dodawała, chociażby było to najgorsze zdanie jakie widzę - nie mogę się temu oprzeć. Panna D. stwierdziła, iż nawet na chwilę nie można zostawić mnie samej. Racja - mnie nie powinno się zostawiać samej. Jestem jak ten kot w wierszu Szymborskiej.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.
Książka nie musiała długo czekać na jej przeczytanie. Niemalże w momencie, w którym skończyłam poprzednią, bez zastanowienia sięgnęłam po tę. Czułam tak ogromną potrzebę poznania kolejnej historii, na którą chciał zwrócić uwagę czytelników Eric-Emmanuel, iż całkowicie zatraciłam się w tym, że jego książki nie czyta się z miłością od pierwszej strony. To, co w tej chwili mam na myśli, jest ogromnie ważne, gdyż jego książki najpierw należy przeczytać, przetrawić, zrozumieć, a dopiero na koniec pokochać. Odbywa się to dokładnie w takiej kolejności, a z Tajemnicą pani Ming było dokładnie tak samo. Czytając ją, miałam wrażenie, że książka jest zwyczajnie beznadziejna. Jakieś tam żałosne opowiastki babci klozetowej, nic co miałoby większy sens.
W pierwszym odruchu miałam ochotę tę książkę zostawić. Odłożyć ją, oddać Pannie D., powiedzieć, że chyba się pomyliłam co do twórczości Schmitt'a, zapłakać nad geniuszem, którego błędnie w nim dostrzegałam. Jednak, czując niesamowite przywiązanie do jego powieści, a przeczytałam ich znacznie więcej niż tylko te, które sama posiadam, stwierdziłam, iż dla uczczenia kogoś, kogo naprawdę podziwiam, kogo od samego zetknięcia z pierwszą książką chciałam poznać, spotkać, zobaczyć na własne oczy, postanowiłam, iż się poświęcę i przeczytam tę krótką książeczkę, choćbym miała uczucie ogromnego niesmaku. To była najlepsza decyzja jaką podjęłam w ostatnim czasie, uwierzcie.
Zwykle czytając, zaznaczam ciekawe fragmenty. Różnie bywa z ich ilością. Niekiedy jest ich całe mnóstwo (tak jak było w Traktacie Myśliwskiego), a czasami ich nie ma, bądź jest ich kilka. W Tajemnicy trzy razy użyłam samoprzylepnych karteczek w celu oznaczenia tego, na co chciałabym zwrócić uwagę. Mogłabym zaznaczyć ich znacznie więcej, gdyż pani Ming, babcia klozetowa rzuca sentencjami jak z rękawa i każda z nich jest warta zapisania. Jednak postanowiłam to ograniczyć. Dlaczego? Nie mam pojęcia.
Rodzimy się braćmi, lecz pod wpływem wychowania stajemy się różni. [5]
Jak już wcześniej pisałam, jest to książka z serii tych, które lubi i rozumie się dopiero po jej przeczytaniu. Gdy Panna D. pytała o moje odczucia w trakcie poznawania jej treści, nie chciałam mówić, iż nie podoba mi się to, co wydał jeden z lubianych przeze mnie autorów, bo to równałoby się z przyznaniem, że się co do niego pomyliłam. Dlatego odpowiadałam wymijająco, dopisując, że gdy skończę, to jej wszystko powiem. Z naszej późniejszej rozmowy wyszło, iż nie tylko ja miałam mieszane uczucia co do tej książki, ale także Ona. Zgodnie uznałyśmy, że jednak książka warta jest przeczytania, autor godny polecenia, a moja platoniczna miłość do jego twórczości zdecydowanie zrozumiała.
To wyobraźnia wyróżnia, wyobraźnia przełamuje pospolitość, powtarzalność, jednolitość. W przeznaczeniu zabawek dostrzegłem przeznaczenie ludzi: tylko wyobraźnia, tworząc fikcję i wymarzone więzi, rodzi coś oryginalnego. Bez niej bylibyśmy podobni, zbyt podobni, zbliżeni do siebie, rozpłaszczeni jedni na drugich w koszach rzeczywistości. [29]
Kiedyś, nawet nie wiem kiedy dokładnie, przeczytałam, iż okładki dużo mówią o autorze. Może brzmi to dość... stereotypowo, ale zaraz to wyjaśnię. Człowiek, który to napisał, a następnie pokazał o co dokładnie mu chodzi, miał na myśli Stephena King'a. Zauważył, iż na jego książkach jego nazwisko jest napisane zdecydowanie większą czcionką niż tytuł, a następnie uznał, że jeśli to nazwisko jest tak wyróżnione, to producenci chcą ukazać wielkość pisarza. Z jednej strony jest to dość naciągane, ale fajnie jest wierzyć w coś dobrego. Wspomniałam o tym dlatego, iż trzymając właśnie Tajemnicę na kolanach, dotarło do mnie, że jedyne co widzę bez okularów to właśnie nazwisko autora, gdyż jest napisane tak dużą czcionką, iż musiałabym stać jakieś pół metra od książki, by go nie widzieć (tak, mam ogromną wadę wzroku, ale kto by się tym przejmował?).
Drzewa są przeciwieństwem ludzi: w miarę jak rosną, szukają nieba. [41]
Po zakończeniu czytania tej książki dotarło do mnie, jak wiele dla mnie znaczy to 77 stron tekstu, które przetrawiłam i - co ważniejsze - zrozumiałam. Chciałabym tu napisać, że zmieniło to moje życie, ale nie zrobię tego, gdyż nie sądzę, iż to się stało. Zmieniło może moje patrzenie na rzeczywistość, na innych ludzi, ale nie stałam się dzięki temu kimś innym. Jedynie kimś odrobinę lepszym. Przyjaźniejszym. Poza tym... każdy człowiek prawdopodobnie wyciągnie z tej lektury inne wnioski. Bo jest to książka, która ukazuje problemy, ale ich nie rozwiązuje w żaden możliwy sposób. Daje światło na to, co dzieje się z życiem każdego z nas, ale to od nas samych zależy, czy to światło zgasimy, jak lampę w domu.
Do tej azjatyckiej tajemnicy przybliżyła mnie babcia klozetowa. Pani Ming, sama jedna, uosabiała ten naród, Chiny subtelne, ludzkie, cywilizowane. Z jej ust słyszałem głos dwóch tysięcy lat. Dzięki niej mędrzec żyjący przed Sokratesem wziął mnie za rękę i poprowadził przez labirynt. [64]
Warto jednak zapamiętać, iż prawda to nie wszystko, co liczy się najbardziej. Co da mi prawda, jeśli nie odnajduję w niej odrobiny szczęścia?
Prawdę powiedziawszy, sięgając po tę książkę, czekałam na lekką i przyjemną lekturę bez większego filozofowania. Chciałam odpocząć umysłowo w trakcie trudnych dni, dni obciążonych pracami nie tyle co fizycznymi, ale przede wszystkim psychicznymi. W skórce - chciałam coś płytkiego. To samo w sobie jest ogromnie płytkie, gdyż mimo wszystko od książek oczekuję przede wszystkim tego, że będę myśleć intensywniej pod ich wpływem. A tu takie zaskoczenie.
Nie uważam tej książki za arcydzieło, bo tylko nieliczne mają u mnie ten tytuł. Moim zdaniem jest napisana okej. Dokładnie tak bym to określiła. Okej. Nie za dużo euforii i nie za dużo negatywnych emocji. Nie chciałabym tylko, by ktokolwiek odebrał to jako jawne zniechęcenie do tej lektury. To nie tak, gdyż na dobrą sprawę nie jest to książka "w moim stylu". Czytam raczej coś zgoła innego, więc nie potrafię jednoznacznie powiedzieć dlaczego nie czuję się nią powalona na kolana. Być może jest to kwestia czasu, podczas którego to czytałam, może kwestia tematyki, bohaterki, czegokolwiek.
Jak już wspomniałam, na kolana mnie nie powaliło, nie czuję się w żaden sposób tą opowieścią zauroczona. Prawdopodobnie, gdybym ją wypożyczyła, więcej po nią bym już nie sięgnęła. Jest to książka, po którą sięga się raz po to, by przez bardzo długi czas usiłować ją zapomnieć, co przy mojej pamięci do fabuł może być niemałym problemem. A zapomina się po to, by móc ją przeczytać od nowa.
Po tekście widać, iż autorka pragnęła napisać coś wartego uwagi i sądzę, że właśnie taka jest ta książka. Posiada całkiem ciekawe zwroty akcji, wyrazistych bohaterów z charakterem, których - przynajmniej niektórych - nie da się nie lubić. Przez to, iż nie czytam tego typu książek, nie jestem w stanie powiedzieć czy jest oryginalna. Głęboko wierzę w to, że jest, bo naprawdę mi się spodobała.
Z wielką przyjemnością po nią sięgałam, czytałam ją nocami, kiedy to walczyłam z sennością. Jednak, jak widać, pewne zainteresowanie, pewna ciekawość płynąca z czytanego tekstu okazała się silniejsza od zmęczenia. I może to zabrzmi dziwnie, ale usypianie podczas czytania rodzi niebywale ciekawe zdania. Nie wiem czy każdy człowiek ma tak jak ja, ale gdy usypiając akurat czytam, oczy zamykają się, a mój mózg sam tworzy kolejne wyrazy, zdania, całe akapity, tak jakbym dalej czytała. To pod pewnym względem niesamowite, gdyż nigdy nie potrafiłam zrozumieć jakim cudem sama tworzę sobie coś, co chcę przeczytać.
[...] czasami popełniamy szaleństwa, bo tak bardzo pragniemy przestać cierpieć. (142)
To zdanie odbijało mi się echem w głowie bardzo długo po skończeniu czytania tejże książki, nawet teraz od czasu do czasu do mnie powraca. I okazuje się, że w pewnym momencie zaczęłam stosować je jako wytłumaczenie swoich czynów, swojego niekiedy nieracjonalnego zachowania, które ostatnio tak często się pojawia.
Nie chciałabym, by moje słowa stały się paplaniną człowieka, który chce uchodzić za kogoś nie wiadomo jak mądrego. Jednak, gdy któregoś dnia natknęłam się na ten napis, odruchowo zapisałam go w pamięci telefonu. Robię tak, gdy uważam, że coś może posłużyć mi jako swego rodzaju muza przy tworzeniu jakiegoś tekstu. Przyznam się jednak, że zaskakująco długo moje jedyne wnioski pochodzące z tego napisu były w rodzaju "Szczera prawda". Na tym urwał się mój tok myślenia, jakaś głęboka analiza. Dopiero niedawno dotarło do mnie, że tak naprawdę omijam w życiu to, co wymaga dłuższego zatrzymania się w miejscu, ale psychicznie to cały czas prowadzi do przodu.
Rozmyślając ostatnio o tym, czym jest świat i dlaczego to miejsce wyjątkowo nieprzyjemne i nieczułe na istnienie jednostki, zaczęłam zastanawiać się nad tym, co tak naprawdę daje mi radość, wolność, możliwość głębokiego oddechu, możliwość nieustannego rozwoju itp. I może to zabrzmi jak słowa typowego uczniaka, który nie chce chodzić do szkoły (jakiej szkoły?!), ale uważam, że w klasach nie nauczyłam się nawet połowy tego, co udało mi się wynieść z licznych lektur, sztuk teatralnych, muzyki klasycznej. Bo co z tego, że będę wiedziała czym charakteryzowała się ta czy inna wojna, skoro nie będę w stanie określić czy ktoś mi bliski nie jest na skraju załamania nerwowego? Tego podręczniki nie uczą. Nie ma nauczyciela życia. I nigdy nie będzie.
Rola sztuki w moim życiu jest ogromna. Nie ma praktycznie dnia, w którym nie przeczytałabym choć kilku stron książki, w którym nie pokusiłabym się na relaks przy muzyce klasycznej. Nie ukrywam tego, że moja mądrość życia została ukształtowana właśnie przez sztukę. Nie przez człowieka, który kilka razy dziennie z maniakalnym wręcz uporem powtarzał, że nic ze mnie nie będzie. Jak ludzie mają się rozwijać, jeśli już u podstaw nauczania wprowadzona jest segregacja na lepszych i gorszych? Jak mamy posiadać własne zdanie na różne tematy, skoro od zawsze żyjemy w schemacie, który całkowicie wyklucza indywidualność? I tu na scenę wkracza sztuka. To dzięki niej odkrywamy siebie, innych i widzimy znacznie więcej niż tylko czubek własnego nosa.
Prawdę powiedziawszy, powątpiewałam w wielkość tej książki. Słyszałam i widziałam całe mnóstwo pochlebnych opinii na jej temat, ale z zasady temu wszystkiemu nie ufam. A jeśli jest ich za dużo - zwyczajnie nie wierzę. Już nie mówiąc o tym, że pozycja ta otrzymała nagrodę Nike. Taki nieufny ze mnie człek. Być może cała masa genialnych tekstów została przeze mnie odrzucona z powodu braku mojego przekonania do nich, ale to nic. Jeśli faktycznie są tak dobre, jeszcze kiedyś przewiną mi się przed oczami, a jeśli tak - na pewno po nie sięgnę.
Całkiem niedawno dojrzałam na jakimś blogu krótką notatkę, którą autor tejże strony umieścił po przeczytaniu całego Traktatu. Traktowała m. in. o ogromnej liczbie fragmentów, które warto było zapisać w notatniku, które pojawiały się niemal na każdej stronie itp. Byłam pod wrażeniem tego niesamowitego zadowolenia z przeczytania tej pozycji, jakie wyraził ten człowiek w kilku zdaniach. I sądzę, że nawet jeśli napiszę kilka tysięcy więcej słów (a nie napiszę, bez obaw), nie uda mi się wyrazić tego lepiej.
Początkowo podeszłam do tej książki z nastawieniem "co to nie ja" i myślą, by przeczytać ją w maksimum dwa wieczory. Bo na pewno mi się uda, na pewno dam radę. W tej chwili nie wiem ile czasu spędziłam przy tej książce. Na pewno więcej niż planowałam. I zastanawiam się - z mojej "winy" czy książki? Powiedzmy, że to przeze mnie czytałam ją dłużej. Ale były dni bardziej napięte i potrafiłam czytać dużo więcej. Ponoć najłatwiej zrzucić winę na kogoś innego, nie na siebie. Tym razem się temu nie oprę i z pokerową miną przyznam, tak, to zasługa tej książki, że spędziłam przy niej tyle czasu. Co nie znaczy, że tego żałuję, w żadnym wypadku.
[...] dusza dzisiaj towar jak wszystko. Można ją kupić, sprzedać i ceny nie są wysokie. (27)
Jednak nim przejdę dalej, muszę wyjaśnić jedną rzecz, którą napisałam powyżej. To nie kwestia winy książki. Sęk w tym, że czas, który spędziłam na znakomitej zabawie z narratorem tejże nigdy nie będzie czymś złym. Na dobrą sprawę bardzo często pozwalała mi odetchnąć. Gdy nadchodził moment, który był tym naprawdę złym, a w ostatnim czasie jakoś ich nie brakowało, zawsze miałam pod ręką Traktat. Woziłam go ze sobą do szkoły nawet wtedy, gdy ramię bolało od ciężkiej torby, gdy wiedziałam, że nie będę miała czasu, by przeczytać choć kilka stron. A jednak zawsze był, w odróżnieniu od ludzi, którzy lubią odchodzić.
[...] czyżby tylko rzeźby, obrazy, książki, muzyka były w stanie nad nami się zamyślić, a my sami już nie? (248)
Gdybym chciała powiedzieć czy napisać o czym dokładnie jest ta książka, bez chwili zawahania najpierw powiedziałabym, że o łuskaniu fasoli. Niby nic, takie łuskanie. Siedzenie w gronie bliższych lub dalszych ludzi. Wysiłek nijaki, ale... no właśnie. Pojawia się moje znienawidzone ale. Sęk w tym, że okazuje się, iż takie łuskanie fasoli, takie nic (za przeproszeniem), to jednak coś i to bardzo duże. Narrator wraz ze swym gościem przez całą akcję (jeśli można to tak nazwać) łuskają fasolę. A jednocześnie tak wiele można się dowiedzieć... Tak wiele usłyszeć, przeczytać. I dopiero odchodząc myślami od samego łuskania, a raczej poszerzając własne patrzenie poza ramy, które określa codzienność ludzi mieszkających na wsi, okazuje się jak wiele stoi za tą prozaiczną czynnością.
Wiele można usłyszeć, jak się chce posłuchać. (23)
Prawdopodobnie to moja potrzeba słuchania w nadmiarze innych przy jednoczesnym zapominaniu o sobie spowodowała, iż czytając tę książkę, całkowicie zapominałam o życiu w społeczeństwie, jakie prowadzi każdy żyjący człowiek. To była niesamowita ulga. Zero powiadomień o nowej, kolejnej wiadomości, zero powiadomień o kolejnych wydarzeniach, zero zarzucania umysłu śmieciowymi informacjami. Tylko ja i historia jednego człowieka. Nic więcej. To było dobre. Naprawdę bardzo dobre. Jednak są rzeczy, które niestety potrafiły skutecznie mnie od tego odciągnąć. Skutecznie mnie stłamsić. Niestety życia nie możemy sobie podporządkować.
Widocznie śmiech nie od tego jest zależny, co pan widzi, słyszy. Śmiech to zdolność człowieka do obrony przed światem, przed sobą. Pozbawić go tej zdolności to uczynić go bezbronnym. (113)
Być może to kwestia czasu, w którym przyszło mi niejako zmierzyć się z rzeczywistością, którą autor postanowił podsunąć do skonsumowania każdemu potencjalnemu czytelnikowi, jednak naprawdę bardzo dawno temu czytałam coś tak dobrze wchodzącego w psychikę człowieka. Nie licząc biografii lub autobiografii, ta powieść była tak mocna, tak bogata w walory, tak intensywnie skupiona na historii nie tylko jednego człowieka, iż nie potrafię opisać jak bardzo podziwiam Myśliwskiego. To była co prawda pierwsza książka tego pana, którą udało mi się przeczytać, jednak wierzę, iż nie ostatnia, gdyż jestem pod ogromnym wrażeniem. I gdybym mogła, wyraziłabym to twarzą w twarz z tymże człowiekiem. Najlepiej podczas łuskania fasoli.
Życie i tak jest długiem, choćbyś nikomu nie był nic winien, od nikogo nic nie pożyczał. (211)
To jedna z tych książek, które chce się jak najszybciej przeczytać, ale się tego nie chce. Jedna z tych, które potrafią całkowicie człowieka pochłonąć, ale jednak nie potrafią zatrzymać nieubłaganie lecącego czasu. Czytając ją miałam ogromny dylemat. Z jednej strony potrzebowałam zwyczajnego zapomnienia, wyciszenia własnych, niejednokrotnie namolnych myśli, oderwania się od rzeczywistości, która pomimo coraz cieplejszych dni wcale tak kolorowa nie jest. A z drugiej? Z drugiej wiedziałam, że nie powinnam być aż tak samolubna, zachłanna na święty spokój, na zapomnienie o wszystkim. Takie to trudne było. Jednak otworzyłam na coś oczy.
Nieraz tylko to z całego życia zostaje, czego się nie sprzeda. (195)
Tak się zastanawiam... czym jest życie? W każdej chwili może przeminąć, nawet nie spostrzeżemy kiedy zwyczajnie nas nie będzie. I koniec. Czytając historię jednego człowieka dotarło do mnie, że życie to nie taka bajka, jaką się wydawało na samym jej początku. Z każdym dniem przybiera inny charakter. Niekiedy wydaje się być komedią samą w sobie, irracjonalną, nielogiczną, beztroską. A czasami dramatem, powiązaną z przeszłością sztuką, która mimo swej irracjonalności traci wszelaki urok, szczęście czy radość. A przecież chyba nikt nie chce smutku, prawda? Główny bohater wcale nie potrzebował tragedii jaka pojawiała się w jego życiu jedna za drugą.
Może słowa potrzebują ciepła, gdy się rodzą od nowa. (97)
Sądzę, że ludzie niestety zapomnieli zbyt dużo słów. Zapomnieli celowo lub przez przypadek, zapominając przy okazji o tym co było. Przerażające jednak nie jest to, że się zapomina. To jest jak najbardziej ludzkie. Chodzi mi o to, iż na świecie jest coraz mniej ciepła. I okazuje się, że nie tylko słowa nie rodzą się od nowa. Nie odradzają się także zniszczeni ludzie, zbyt wymęczeni, by znaleźć siły we własnych duszach. Jednak... od czego jest łuskanie fasoli, jeśli właśnie nie od przypominania sobie dawno zapomnianych frazesów, które być może z biegiem lat całkowicie uległy przetarciu na miazgę? W bardzo luźnych rozmyślaniach doszłam do wniosku, że powinno właśnie tak się postępować. Zamiast nieustannego wypluwania swoich bólów na portalach, usiąść z kimś bliskim i zwyczajnie odkrywać to, co wydawało się umarłe. Ożywiać siebie i tę drugą osobę. Łuskać z nią fasolę, nawet jeśli się jej nie ma. Bo nie sęk w tym, by ją mieć. Łuskać fasolę można zawsze, wszędzie i z każdym.
Wiesław Myśliwski - Traktat o łuskaniu fasoli, strona 357
Umiłowana, czyli kobieta z klasą - Magdalena Plucner, strona 48
Może to wyda się dziwne, gdyż nie tak dawno publikowałam dość obszerną relację z czytania Listów Ginsberga, który był - jak wiadomo - homoseksualny, a tu nagle książka ściśle związana z wiarą chrześcijańską, z Bogiem, z życiem zgodnie z nauką Kościoła itp. I już tutaj chcę zaznaczyć jedno - niezależnie od tego, o czym jest dana książka, jeśli w jakiś sposób zachęciła mnie do sięgnięcia po nią, to ją czytam. Proste i logiczne.
Książkę dostałam w czasie rekolekcji, które prowadziła grupa, w skład której wchodzi autorka tejże, pani Magda. Nie musiałam jej wziąć, nikt mnie do tego nie zmuszał, ale (to trochę przykre) zmusiło mnie do tego moje wieczne poczucie niedosytu w posiadaniu książek. Nie ważne, że mam nimi zawalony cały pokój - ciągle sądzę, że mam ich mało i wykorzystuję każdą sytuację, w której mogę jakąś zdobyć po promocyjnej cenie lub za darmo, bo raczej nie kupuję w sklepach typu empik (stały brak kasy. I empiku w promieniu 100 kilometrów...). Staram się nie marudzić, bo wychodzę z założenia, że niemal każda książka ma w sobie pewną mądrość, którą autor chciał przekazać. Ale o tym kiedyś napiszę szerzej.
A teraz w skrócie, o czym jest? Jak już pisałam wcześniej, jest mniej więcej o życiu zgodnie z wiarą chrześcijańską. Prawda jest taka, że książka skierowana jest do kobiet, mężczyźni niewiele w niej znajdą "dla siebie", ale za to mogą poznać od zaplecza to, jakie potrzeby mają kobiety. Trochę poradnik, trochę pamiętnik, trochę motywator. Autorka opisuje w niej poszczególne etapy swojego życia oraz to, w jakim stopniu w jej życiu obecny był Bóg czy Wspólnota, jak ona to postrzegała. Oprócz tego jest cała masa tekstu, która traktuje o tym, co zrobić, by przestać myśleć o sobie jak o "nieudanym egzemplarzu" itp. Jednak czegoś zabrakło, czegoś było za dużo i moja ocena tej książki poleciała w dół.
Biorąc przykład z siostry (ma swój własny egzemplarz), czytałam tę książkę wieczorami, tuż przed snem, po kilka stron, nie patrząc dokładnie na to czy akurat kończy się rozdział, czy też nie. W przypadku każdej innej książki jest to nie do pomyślenia, ale tutaj postanowiłam dać sobie z tym spokój. Można zapytać, dlaczego przed snem? To w sumie podyktowała ogólna wiedza psychologiczna jaką zdążyłam wynieść po latach dedukcji czy czytania jakichś wypowiedzi psychologów. Otóż w nocy, czyli w porze, kiedy jesteśmy albo sami, albo z kimś naprawdę bliskim, nasze gęby (tak, te gombrowiczowskie), wszelkie hamulce, maskujące uśmiechy itp. puszczają. Możemy je wreszcie zdjąć, pokazać prawdziwą twarz. Z tym wiąże się też fakt, iż najczęściej w nocy na jaw wychodzi prawdziwy stan emocjonalny, pewne załamania, stany depresyjne, smutki. Zaczęłam więc zapobiegać lub jakoś się "ratować" lekturą, która niosła pewne uspokojenie duszy.
Może zaczniemy od tego, dlaczego moja ocena mimo wszystko jest dość niska. Głównym elementem tej książki jest wiara. To mój słaby punkt, bo pomimo tego, iż wierzę (nie na zasadzie "wierząca, ale nie praktykująca"), męczą mnie wywody o tym, że Bóg doświadcza nas tutaj, byśmy po śmierci byli szczęśliwi. Zwyczajnie mi się to gryzie, bo od razu w głowie pojawia mi się cała masa obrazów: umierające z powodu głodu dzieci, czas Holokaustu, umieranie ludzi bliskich każdemu z nas, zapadanie na liczne choroby itp. Najprościej mówiąc, denerwowało mnie ciągłe twierdzenie, że Bóg chce dla nas jak najlepiej. Poza tym, było tam trochę błędów, których przełknąć nie mogłam.
Ale to mimo wszystko nie psuje przekazu, a raczej celu, w jakim ta książka została napisana. Naprawdę czułam się po niej nieco spokojniejsza, wolniejsza, bardziej swobodna sama ze sobą. Działała odprężająco i pomagała odpychać pesymistyczne myślenie, które od zawsze towarzyszyło mi przed snem. To jest jej naprawdę duży plus.
Niesamowite jest to, iż autorka nie boi się opowiadania o swoim życiu prywatnym i o tym, co wtedy myślała lub sądziła. Osobiście wiem, że nie jest to najłatwiejsze zadanie, a jednak wyszło to całkiem zgrabnie.
Treść książki podzielona jest osiem głównych części. Każda z nich ma tak naprawdę osobny temat, ale wszystkie się łączą. W czym? W próbie pokochania tego, jakimi istotami jesteśmy. A jesteśmy przecież w pewien sposób ułomni, gdyż popełniamy błędy, ale jest to jak najbardziej naturalne.
Jak już gdzieś powyżej wspomniałam, jest to książka skierowana głównie do kobiet, gdyż traktuje właśnie o kobietach. O tym jakie jesteśmy, jakie byśmy chciały być, jakie pragnienia nas charakteryzują itp. Podoba mi się to, iż z każdej strony tej książki autorka woła do czytelniczek Pokochaj siebie taką jaką jesteś, bo jesteś cudowna! Obecnie mass media mamią ludzi do tego stopnia, że ilość kompleksów (nie tylko u pań) jest zastraszająca. Nie taka figura, skóra, włosy, dłonie, stopy, nogi, brzuch, paznokcie, usta, nos, piersi, pośladki, łydki, plecy, wzrok itd. Wszystko co ma wyglądać ładne, prezentowane jest na chodzących wieszakach. W sklepach można znaleźć rozmiary od XXXS, ale brakuje M czy L. Manipulacja społeczeństwem jest tak wielka, iż coraz więcej ludzi ma obsesję na punkcie tego, jak wygląda. A tu nagle mam w dłoni coś, co jednak pokazuje, że niezależnie od tego czy mój wygląd jest zgodny z tym, jakie są modelki czy nie - jestem piękna.
Podsumowując: obawiam się, że ktoś, kto jest naprawdę negatywnie nastawiony do wiary i Boga miałby problem z przeczytaniem tej książki, jednak mimo wszystko zachęcam do spróbowania. Możliwe, że jednak znajdzie się coś "dla siebie". Jako coś motywującego działa całkiem nieźle, ale nie za długo. Wystarczy jeden większy problem, a cała magia kochania siebie i całego społeczeństwa runie jak zamek z piasku. Sądzę, że sama książka nie przyniesie doraźnej pomocy, do tego potrzeba STAŁEJ pracy nad samym sobą, być może rozmowy z kimś, kto jest wykształcony w dziedzinie psychologii, bądź kimś, komu najzwyczajniej ufamy.
Jest to jedna z książek, której prawdopodobnie sama z siebie bym nie przeczytała. Możliwe, iż przez wielki napis o filmie. Nie mam ufności w tych sprawach. Jednak Panna D. któregoś dnia wcisnęła mi ją w dłonie, bym przeczytała opis. I tak oto książka po kilku dniach pojawiła się u mnie. Czytałam ją wieczorami, walcząc z otwartymi oczami, walcząc ze zmęczeniem, po stronie zmęczenia. Nie jest to książka doskonała lub bardzo dobra. Określiłabym ją jako przeciętnie napisaną, chociaż ukazuje coś naprawdę niezwykłego. Dodatkowo ma wątek, którego jakoś nie potrafię polubić. I tym razem był on przedstawiony... strasznie. Co tu dużo pisać, autor miał dobry pomysł, jednak napisał książkę, którą przeczytać może każdy o każdej porze dnia i nocy. Jest to książka, którą można określić mianem masowej, bo jak masa innych powieści jest napisana bez większych rewelacji. Można ją wpisać w algorytm przyczyna -> zdarzenie -> skutek zdarzenia. To trochę przykre, bo być może całkiem spore grono czytelników pominie sedno tego tekstu, jego drugie dno, na które trzeba tylko otworzyć oczy, bo autor podał je jak na złotej tacy. To jest chyba największy minus. Wszystko jest wytłumaczone. A może to ja już jestem "zniszczona" powieściami czytanymi od strony psychologicznej i coraz łatwiej odkrywać mi zakryte? Nie wiem, na dobrą sprawę nie rozmawiałam z nikim na temat tej powieści. Ważne jednak, że WARTO ją przeczytać. Obstaję przy tym twardo, gdyż zdecydowanie widzę kilka spraw, które dobrze by było rozważyć we własnym duchu.
Jako osoba stopniowo tracąca wzrok nieraz zastanawiałam się jak to będzie, gdy moja wada rozwinie się do tego stopnia, iż naprawdę przestanę widzieć. Już teraz bez okularów funkcjonować nie jestem w stanie, a co będzie za kilka lat? Między innymi dlatego ta książka, ta konkretna historia jest mi naprawdę bliska. Jest pewna znacząca różnica (nie licząc płci, wieku, wykształcenia, zawodu...) pomiędzy mną a głównym bohaterem. On nigdy nawet się nad tym nie zastanawiał. Nie miał powodu, aż do momentu... I tu nasuwa się pytanie; autor chciał pokazać człowieczą krótkowzroczność w sprawach życia? Czy po prostu chciał napisać, iż akurat ten bohater nigdy nie myślał, że straci wzrok? Ja chciałabym móc definitywnie powiedzieć, że to ta pierwsza opcja jest tą prawdziwą, ale na dobrą sprawę - nie mogę.
Już na pierwszej stronie pojawia się Kacper. Kawaler, nauczyciel, niedoszły samobójca. Przez to, iż autor jest mężczyzną ciągle łapałam się na tym, że utożsamiam Kacpra z Jackiem Lusińskim bądź Chyrą, który tak pięknie uśmiecha się do czytelników z okładki. Z jednej strony nie widziałam przeszkód, z drugiej... po co mieszać? Dlaczego człowiek tak bardzo potrzebuje nazwać to, co nie jest nazwane? Dlaczego każdy musi mieć wyznaczone "od - do"? Zastanawiając się nad tym, dochodzę do wniosku, że tak jest łatwiej. Zaskakujące, a jednak prawdziwe. W momencie, w którym za konkretnym imieniem i nazwiskiem pojawia się najpierw sama twarz, a następnie cała postać, jej historia, życie itd., wygodniej jest nam układać sobie to o czym czytamy w postaci obrazów w psychice.
Jednym z mankamentów jakie dostrzegam, jest język. Nie język ogólnie, ale język, jakim posługują się bohaterowie. Okej, może po prostu od zawsze byłam uczniem tzw. dobrej szkoły, w której mówienie do nauczyciela słowami ogólnie uznanymi za niecenzuralne jest nie tylko złe, ale wręcz wykreślone z ewentualności ewentualności życia tej szkoły. I tu mi się to wszystko zaczyna sypać. Pojawia się alarm. Jednak jestem w stanie przymknąć na to oko, uznać, że są miejsca, w których takie sytuacje są nie tylko możliwe, ale i na porządku dziennym.
Nie byłabym sobą, gdybym nie pochwaliła autora za jakąś postać. Nie mam tu na myśli głównego bohatera, gdyż nie będę się nad nim bardziej niż normalnie roztkliwiać. Myślę o Klarze. O postaci zagadkowej, o postaci tajemniczej, lubiącej pyskować, buntującej się. Niewyobrażalnie polubiłam ją od pierwszego momentu, w którym się pojawiła. I nie ważne jest to, że akurat jest pyskatą dziewuchą, która nie zawsze trzyma język za zębami, a tym samym niejednokrotnie naraża się na niezłe kłopoty. Jest to prawdopodobnie osoba, która imponuje mi dlatego, że jako jedna z niewielu ma swoje własne zdanie, którego nie boi się wyrazić. Jest przy tym cięta i sarkastyczna, a więc i naturalnie mądra. Nie mam tu na myśli wyuczonej wiedzy, którą prawdopodobnie także mogła się pochwalić. Klara była dziewczyną zwyczajnie nauczoną życia. Chłodna w codziennych stosunkach z innymi - kiedy było trzeba potrafiła pokazać swoją delikatną stronę. Kiedy czuła się bezpieczniej, pozwalała by mała dziewczynka, która w niej tkwiła ukazała swą twarzyczkę, bo nie czuła strachu o samą siebie.
Nie będzie jednak tak słodko do końca. W głowie pojawił mi się kolejny minus, który dostrzegłam podczas czytania - niektóre sytuacje były dość... nieprawdopodobne. Nie niemożliwe, ale przez niskie prawdopodobieństwo zaistnienia stały się nierealne. To tak jakby założyć, że są tylko ludzie naturalnie empatyczni i na tym koniec. I to nie tak, że w książce tej występują tylko tacy, jednak główny bohater jawi się jako... właśnie bohater! A on jest przecież tylko zwykłym człowiekiem, który czuje powołanie, który zaczyna dostrzegać - paradoksalnie do tej konkretnej sytuacji - swoją miłość do tego, co robi. I przez jego zachowanie a'la miłosierny Samarytanin, moja ogólna ocena tej historii spadła o jakieś dwadzieścia pięć setnych.
Jestem paradoksem sama w sobie, gdyż z drugiej strony ta empatia (w ograniczonych ilościach) pociąga. Ma w sobie to coś, co zaskakuje, zadziwia, przyciąga. Prawdopodobnie gdyby ta cecha charakteru była tylko delikatnie zarysowana, nie widziałabym w niej nic złego. I tu pojawia się pewien wniosek. Kultura, która rządzi światem tak zniszczyła wizerunek statystycznego człowieka, iż ktoś zwyczajnie dobry jest kimś, wobec kogo należy czuć podejrzliwość. Co się dzieje z tą planetą i psychologią? Dlaczego jesteśmy aż tak mamieni? I dlaczego - na Boga! - w to wierzymy?
Podsumowując: Carte Blanche jest książką, którą powinien przeczytać każdy, któremu w jakiś sposób wali się życie, lub ktoś, kto tak sądzi. Jej niepomiernym plusem jest to, że daje dużą dawkę nadziei na to, że tak naprawdę każda sytuacja jaka ma miejsce w naszym życiu jest po coś. Po to, by: odkryć swoje powołanie, odkryć samego siebie, to co jest dla nas najważniejsze, co liczy się najbardziej, usunąć kłamstwa z naszego życia, itp. Nie jest to książka jakoś wybitnie trudna, dzięki czemu prawdopodobnie trafi do szerszego grona odbiorców, a to już samo w sobie dodaje jej wartości.
Jakiś czas temu zaczęłam się zastanawiać nad wyglądem tego bloga. Niby wszystko jest dobrze. Recenzje pojawiają się najwyżej tydzień po przeczytaniu danej książki, bywam tu w miarę regularnie. Jednak dotarło do mnie, że długość tych recenzji jest odstraszająca. Zmianę chciałam wprowadzić z myślą o tych, którzy (tak jak ja ostatnimi czasy) zaglądają na tego typu strony w czasie krótkich przerw itp. Pomimo tego, że uważam, iż jeśli nie jestem w stanie napisać długiej recenzji, to tak naprawdę książka nic mi nie dała, to uznałam, że warto spróbować i tego, sprawdzić jak będzie to funkcjonowało. Jednak i tu pojawił się problem. Przeczytałam kolejną książkę i to o pokaźnych rozmiarach, której nie potrafię omówić w kilkunastu zdaniach. Z tego powodu uznałam, że zmianą nie będzie całkowite skrócenie recenzji do rozmiaru trzech akapitów. Od dzisiaj pierwszym segmentem będzie moja opinia zbiorcza. Będą to ogóle wrażenia/wnioski/słowo podsumowania. I jeśli to kogoś zachęci do czytania reszty recenzji - dalej znajdzie wiele więcej. Do dzieła!
Na Listy polowałam bardzo długo. I to dosłownie polowałam. Zaintrygowana wieloma opisami twórczości Allena chciałam go poznać. Ale cena tej książki skutecznie mnie odpychała. Gdy już ją zdobyłam i zaczęłam czytać, nie wiedziałam o Beat Generation nic. Nazwa ta nie mówiła mi zbyt wiele, raczej nie przemknęła się na lekcjach, które miały mnie ponoć przygotować do życia i dać ogólną naukę. Czytałam tę książkę z myślą, że to ona ma mi wskazać odpowiednią definicję tego pokolenia. I powiem szczerze - czuję, że to był dobry pomysł. Dodatkowo poznałam - naprawdę dogłębnie - kilka postaci, które są kluczowe nie tylko dla tego nurtu. Reasumując: jest to książka, która ukazuje nie tylko psychikę samego Allena, ale i postacie postronnych osób, jego znajomych, osób, które podziwiał, jego sposobu rozumienia świata, sposobu życia w otaczającym go świecie, a dopiero następnie pojawia się Allen-beatnik. To niesamowite jak wiele spokoju bije od słów napisanych przez człowieka tak niespokojnego, przez człowieka, który całe życie poszukiwał tego ukrytego sensu swego życia. Pomimo rozmiarów - zachęcam do chociaż wyrywkowego czytania tego, co pisał do znajomych. Nie trzeba czytać każdego listu od deski do deski, chociaż dzięki temu można wyłapać subtelne różnice w tym, co go z kim łączyło, jakie do kogo czuł uczucia itp.
W cytatach mogą znaleźć się słowa niecenzuralne lub powszechnie uznawane za niestosowne.
Zaczynając od podstaw, warto napisać kim tak w ogóle byli beatnicy. Powyżej użyłam tej nazwy, ale sądzę, że po przeczytaniu korespondencji Allena mogę napisać skróconą wersję jakiegokolwiek opisu, który by charakteryzował twórczość beatników. Kim byli więc beatnicy? Najprostsza i jedyna odpowiedź: ludźmi, którzy szukali nowych środków na wyrażenie własnych uczuć i myśli, ludźmi, którzy nie chcieli powielać schematów ustalonych przez klasyków. Zamierzali szokować, ale szokować z głębią, którą można dostrzec dopiero po dokładnym przemyśleniu ich tekstów. Powszechnie uważa się, że to pokolenie czuło się w pewien sposób pokrzywdzone ('beat' od uderzenia), z czym Allen się nie zgadzał, z czym polemizował. Oni chcieli wyrazić swój sprzeciw w sporze dot. tego, iż tylko klasycyzm jest w stanie wyrazić prawdziwe piękno. Ich twórczość często określano jako nieuporządkowaną, przypadkową czy nieprzemyślaną. Nic bardziej mylnego! Przyznam się, że po przeczytaniu licznych rad dotyczących doskonalenia własnego stylu, dotyczących szukania samego siebie w swoich tekstach, dotyczących tego, jak zrobić z tekstu miernego prawdziwe dzieło sztuki, dotarło do mnie to, jak długo oni pracowali nad każdym słowem, które tylko wydaje się być przypadkowo użyte.
(...) jak masz w wierszu tylko 2 dobre wersy, to opublikuj te dwa wersy a resztę wywal, po co tekst ma wyglądać na skończony czy kompletny jeśli ta kompletność jest gówno warta albo nieprzekonująca albo jest tylko po to żeby tekst wyglądał na skończony.
Po skończeniu czytania całokształtu korespondencji Allena dotarło do mnie to, iż byłby on idealnym kompanem nie tylko do wielogodzinnych rozmów, ale i wielogodzinnego wspólnego milczenia. Zaraz za fasadą rozgadanego faceta pojawia się postać poszukująca statecznego szczęścia, czegoś na kształt spokoju, odpoczynku, co mógłby zdobyć tylko za cenę poznania prawdy o sobie, o świecie, o sztuce itp. Allen bardzo chętnie dzielił się z innymi nie tylko swoją wiedzą czy informacjami, ale i uczuciami, które go przenikały. Bardzo często przelewał je na papier i za pomocą licznych słów oddawał to, co się w nim niejednokrotnie gotowało. Jednak pomimo tego właśnie fakt tego poszukiwania spokoju stał się niezwykły. Bo kto by przypuszczał, że facet, który testował na sobie działanie wielu narkotyków będzie tak delikatny.
(...) wszystko jest puste w środku i na zewnątrz, w który z dziesięciu tysięcy kierunków niewzruszonego światła by nie spojrzeć.
Allen pisanie listów podniósł do rangi znacznie wyższej. Albo pisanie listów było dla niego aż tak ważne. Niejednokrotnie udzielał rad swoim znajomym, nie tylko w sprawie poprawienia stylu pisania, ale i poprawienia życia, swoich związków itp. Bywało, że sam list przypominał wiersz, a więc taka przesyłka okazywała się prezentem ponad jakąkolwiek miarę. Przeważnie pisał dość poetycko, ale w tym wszystkim niebywale pewnie stąpał po ziemi. Nie brakowało formalnych zdań, ale i nie brakowało porównań płynących z jego poetyckiej duszy. Dzięki temu nie nudziłam się podczas czytania. Czuję, że każdy mógłby znaleźć w tym tomie coś dla siebie.
Nie znamy wrażliwszej mowy - poezja to delikatne ludzkie serce wyrażone czubkiem języka.
Wydawać by się mogło, że po tylu słowach jawnie wychwalających tego poetę nie pojawi nawet wzmianka na temat jego bardziej ludzkiej, błądzącej postawy. Niesamowite jest to, że za wiedzą, którą zdobył w czasie studiów, za wiedzą nabytą w trakcie życia, jest człowiek, który doskonale zdaje sobie sprawę z tego, iż może błądzić, iż może czegoś nie wiedzieć, w czymś się mylić. Doskonale pamiętam ten moment, w którym wyliczał postaci w pewien sposób rządzące społeczeństwem, co nagle przerwał i skomentował, iż na dobrą sprawę nie wie do czego dokładnie prowadzi to zdanie. Moment ten tak mnie rozbroił i rozbawił, iż naprawdę się zaśmiałam i po dokładnym przeczytaniu całego akapitu musiałam mu przyznać rację - i ja nie widziałam celu tej wyliczanki. Cecha ta jest dla mnie ważna, gdyż spotykając się z kimś cenionym lub po prostu ważnym, negatywne cechy charakteru czy postępowania tej osoby są pomijane lub zgrabnie retuszowane. Ale nie tym razem. I Allen zdaje się dostrzegał wartość w byciu zwykłym człowiekiem. Dostrzegał wartość w błądzeniu.
(...) no bo co my jeszcze mamy oprócz tych naszych uczuć? mamy jakiś inny, lepszy pomysł?
Zabawny wniosek jako przerwa na papierosa od powagi: po przeczytaniu 217 stron Listów stwierdziłam, iż z większością ludzi, do których te listy Allen słał, miał przygody seksualne. Jednorazowe czy wielokrotne - nieważne. Po prostu to było. I dodatkowo zabawna jest jego szczera nadzieja, że wyleczył się z homoseksualizmu, jakby to była choroba. Aż chce się mu pogratulować pomysłowości w trafnym określeniu własnego położenia.
Jestem który jestem ale czym właściwie jestem?
Kolejną ciekawostką wartą uwagi jest fakt, iż początkowo jako twórca tzw. pokolenia beatu Allen w ogóle się z nim nie utożsamiał. Denerwowało go stwierdzenie, że do niego przynależy. W kilku listach wyraża swoją jawną niechęć do dziennikarzy, którzy wymyślili sobie mit cierpiącego pokolenia, które za pomocą sztuki wyraża swój ból egzystencjalny. Początkowo próbował nawet namówić znajomych, by zaprzeczali jakoby mieli przynależeć do tego nurtu, co jednak się nie udało. Jak wiadomo, dziennikarze od zawsze potrafili rozdmuchać to czy tamto, jeśli tylko mieliby z tego jakiś zysk. Machina, którą wprawili w ruch kilkoma pierwszymi i zdawkowymi artykułami zaczęła dawać plony. I tak już zostało, a dalsza walka byłaby tylko walką z wiatrakami, której Allen (tak mi się wydaje) już nie podjął.
Poezja jest tym, co tworzą poeci, a nie tym, co zdaniem innych powinni tworzyć.
Chyba każdy wie, jak zachowuje się lwica broniąca małych. Taki właśnie obraz pojawiał się w mojej głowie, kiedy Allen wielokrotnie zaczynał bronić bliskich mu twórców, którzy zostali skrytykowani przez literaturoznawcę. Ci ludzie oraz ich twórczość okazała się dla niego nietykalna, nikt nie powinien ich obrażać bądź krytykować bez dogłębnej analizy, która była często pomijana. Jednocześnie raczej spokojnie przyjmował krytykę skierowaną we własną osobę. Niekiedy puszczały mu nerwy i wysyłał do jednej czy drugiej redakcji prawdziwie dokładną analizę tego czy innego swojego tekstu z objaśnieniami zrozumiałymi nawet dla dziecka. Jednak w tych listach nie czuło się aż takiej wielkiej potrzeby walki o dobre imię. Póki nie była naruszana Poezja, Allen był w stanie zrozumieć, że jego teksty mogą się nie podobać.
(...) dla tego świata nie ma żadnej nadziei i dlatego stoi on otworem dla wyobraźni poetyckiej.
Po ogólnej lekturze całego tomu Listów dociera do mnie obraz Allena nie tylko strasznie inteligentnego, ale i otwartego na nowe, na to, co jeszcze może go spotkać. Niezależnie od sytuacji, w której się akurat znajdował, szukał w niej punktu zaczepienia, który jakoś utrzymywał go przy życiu. Fascynowały go wynalazki różnej maści, odkrycia jakie były dokonywane na przestrzeni lat, ale jednocześnie czuł niekiedy potrzebę ucieczki przed całym światem, by w ciszy i spokoju móc odpocząć, zebrać myśli i mocy do dalszej pracy. Za całym gmachem, na który składa się postać Allena-wielkiego-poety jawi się nam postać Allena-zwykłego-człowieka. A każdy człowiek błądzi i każdy szuka celu, ku któremu może dążyć.