Ona się uśmiecha, kiedy już nie może inaczej...
Ta książka utwierdziła mnie w tym, jak zmieniającym się tworem jest człowiek. A konkretniej: ja. Niby nic dziwnego, bo przecież każdy się kiedyś zmienia, każdy nabiera swojego własnego, prywatnego charakteru. Z czasem też, człowiek dorasta, jego upodobania się kształtują wokół jego własnych zainteresowań, jego wiary (zadziwiające...), jego hobby czy jego charakteru prac. Charakteru w ogóle także. Nikogo to nie ominie, mnie także nie ominęło.
Pierwszą książkę Nicka czytałam jakieś trzy lata temu, moja osoba była wtedy, delikatnie mówiąc, mocno niepogodzona z rzeczywistością, ze światem, z charakterem życia na świecie. Być może, także (w tej chwili mam wrażenie, że przede wszystkim) z samą sobą. Ciekawe, że dostrzegam to po upływie znacznej ilości dni, po wypiciu w swoim niedługim przecież życiu hektolitrów kawy, herbaty, wypaleniu niezliczonej ilości papierosów, nieprzespaniu niejednej nocy. Jednak, czytając Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń! czułam się... minimalnie pogodzona z tym, w co dzieje się na zewnątrz i wewnątrz mnie. Przez okres znęcania się nad tą książką i niedługo po zakończeniu tego, czułam się lepiej. W tej chwili podejrzewam, że była to reakcja na naprawdę wielką dawkę optymizmu, podnoszących na duchu treści i... wiary. Otóż to! Najbardziej zagorzała agnostyczna w rodzinie otworzyła oczy na Boga. Pozwolę sobie poświęcić chwilę na małe wyjaśnienie, jeśli nikogo to nie interesuje, proponuję przeskoczyć jakiś akapit dalej.
"[...] nie da się ukształtować charakteru w ciszy i spokoju. Dopiero doświadczenie trudności i cierpienia wzmacnia duszę, pobudza ambicję i pomaga osiągnąć sukces." [s. 106]
Wiecie jak to jest, kiedy w naprawdę złym okresie ktoś albo coś podaje wam rękę, pomocną na dodatek i usilnie przekonuje, że będzie lepiej? Tak właśnie ja czułam się tych kilka lat temu. Znalazłam wspaniałych ludzi, bez których prawdopodobnie inaczej bym wyglądała, odnalazłam coś, co mogło nadać mojemu istnieniu jakiś sens. Tym czymś był Bóg. Jeśli kogoś razi pieprzenie tego typu farmazonów, spokojnie, zaraz już nie będzie tak klerykalnie. Pewnie dlatego, że wiara była stanem epizodycznym, jednostronnym, bardzo szybko się we mnie zapaliła i jeszcze szybciej wypaliła, jak papieros na wietrze. Powodem jest to, że tak naprawdę wcale nie dawało mi to czegoś specjalnego. Byłam przekonana, że ludzie, którzy byli naokoło mnie, to ludzie na śmierć i życie. Że Bóg będzie Ojcem, jak to próbowali mi niektórzy wytłumaczyć. Nie znalazłam ani Ojca, ani ludzi na śmierć i życie. Chwilowe zatracenie – owszem. Omotanie – pewnie. Zagubienie – od lat. Jednak wtedy, ta konkretna książka wydała mi się niesamowicie wielka, niesamowicie poważna i niesamowicie pomocna. Myślałam, że to jest to! Złapałam życie za ogon i teraz już nie dam się tak łatwo zostawić w tyle. Widać... nie znałam ani życia, ani tego, czego tak naprawdę poszukuję. Ludzie – jak to mają w zwyczaju – zapomnieli i odeszli. Powiem szczerze – ich strata. Mieli we mnie coś więcej niż tylko wielkie nieszczęście i kłopot w jednym. Mieli kogoś, kto zawsze ma otwarte serce i umysł. Bóg – jak to Bóg – niewiele mi dał. Chwilowe cudowne ozdrowienie, po którym nastąpił tak teatralny upadek wszystkiego, że w tej chwili mam ochotę się roześmiać. Piękne bajki się skończyły, a Panna Nikt musi radzić sobie sama. Jedyne refleksje, jakie w tej chwili odnośnie czytania w tamtym czasie Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń! mi się nasuwają to: piękna, prawdziwa, podnosząca na duchu, pomocna. Z Niezwyciężonym! jest inaczej. Dużo inaczej.
Czytając – męczyłam się niemiłosiernie. Po przestudiowaniu kilku książek o religiach, po dostrzeżeniu tego, iż każda sprowadza się do jednego, w mniej lub bardziej brutalny sposób, po delikatnym podrośnięciu, czułam zawód. Prawdopodobnie każdy kiedyś miewał taki przypadek. Po pierwszej książce danego autora czekał z niecierpliwością na kolejną, by zawieść się na niej do tego stopnia, że nie mógł nawet na tę książkę patrzeć. Przykre.
Czytając – prychałam pod nosem. Przyciągałam tym zaciekawienie ludzi w pociągu i innych miejscach, do których zabierałam Niezwyciężonego! ze sobą. Byli zaskoczeni, zwłaszcza, gdy przymykałam książkę i dostrzegali okładkę, być może zastanawiali się, dlaczego taka gówniara jak ja, tak traktuje opowieść o czymś tak przykrym. Cóż. Wybaczcie wszyscy, którzy kręciliście nosami na widok mojego zachowania. Nie będę się tłumaczyć.
Czytając – zastanawiałam się, po cholerę to robię. Dlaczego się męczę i ciągnę to, jak gdyby od tej lektury zależało moje życie. Prawdę powiedziawszy – do tej pory nie wiem. Być może wynikało to z mojego upartego zachowania w stylu "jak zaczęłaś, to masz skończyć". Panna Nikt niestety jest dość konsekwentną osobą i po bodajże miesiącu odpoczynku od tej książki, postanowiła do niej wrócić.
Czytając – usiłowałam rozumieć. Zachowanie autora, swoje, ludzi, Boga, biednych i bogatych, zdrowych i chorych. Usiłowałam znaleźć w tym jakiś ład, chociaż wiedziałam, że ładu nie ma i nigdy nie będzie. Nigdy. Dość smutny wniosek. Ale jakiś jednak jest.
Czytając – starałam się pokochać Boga na nowo, tak jak kiedyś, żarliwie, niezależnie od przeszkód, po swojemu. Jest jeden problem. Moje "po swojemu" jest za bardzo po swojemu. Za bardzo odstaje od katechizmu kościoła katolickiego. I nawet jeśli noszę w sobie wiarę, to nie w wiarę Boga, którego głoszą z ambony w kościele. Ale w boga. Boga, który słucha, ale nie pomaga, bo to moje życie. Boga, który widzi ból, ale jedyną postacią zwrócenia się do mnie są kolejni ludzie, których spotykam, a których on w jakiś sposób do mnie popycha. Boga, który nie odrzuca z obrzydzeniem, bo jestem homoseksualna, bo chcę być homoseksualna, chcę być kochana i nie ranić. Boga, który dostrzega Pannę Nikt taką, jaka jest, a nie taką, jaką chce Kościół. Boga, który jest tylko bogiem. A nie instytucją.
Czytając – pragnęłam odnaleźć jakieś wnioski i nauki dla siebie. Pragnęłam tego, jak niczego do tej pory. To od zawsze był mój priorytet. Jednak pojawił się problem. Książka pisana przez wierzącego (niebywale inteligentnego, swoją drogą), niegdyś cierpiącego, ale obecnie naprawdę po ludzku szczęśliwego człowieka, okazała się nie dla Panny Nikt, postaci nieszczególnie wierzącej i zdecydowanie nieszczęśliwej. Ups.
Czytając – myślałam, że kiedyś się otworzę, że nastąpi moment, w którym odetchnę z ulgą i stwierdzę w duchu "To jest to!". Mówiąc/myśląc "to", widziałam jakieś zrozumienie. Świata. Niesprawiedliwości. Cierpienia. Wojen. Śmierci. Chorób.
Czytając – miałam w planach rewelacyjną recenzję, która porwie za sobą chociaż jedną osobę, która się otworzy na to, co Nick zamieścił w swojej książce. Nie chodzi mi o miliony. Jedna. Jedna osoba. A i tu jedna wielka klapa. Ani nie porwę, ani nie napiszę rewelacyjnej recenzji. Ups po raz kolejny.
Czytając – marzyłam o świecie, w którym szczęście było by czymś, co towarzyszy nam w życiu codziennym. A jeśli nie towarzyszy, to że byłoby to coś, co zdobyć można w jakiś sposób. O świecie, który pozbawiony jest cierpienia. Samobójstw. Zgadnijcie co widziałam za każdym razem, gdy podnosiłam oczy znad kartki? Bezdomnego. Bez butów. W listopadzie. Człowieka, który prosił o herbatę. O ciepłą herbatę. O chwilę zatrzymania się i powiedzenia, że kiedyś będzie lepiej. O kolejne kłamstwo, w które nawet on nie wierzył, a chciał wierzyć. I wiecie, w tej chwili otwarcie mogę powiedzieć, dlaczego nie pojechałam na spotkanie Nicka w Polsce, choć uważam, że wiele by mi dało, bo do najcudowniejszego sortu Polaków nie należę, ani ludzi w ogóle. Zabójcze ceny. Och. Życie jest okrutne, nieprawdaż?
W tej chwili nie napiszę czegoś w rodzaju zachęty do czytania tej książki. Nie. Napiszę coś innego. Otwórzcie oczy. Serca. Umysły. Spójrzcie prawdzie w oczy – żadna książka nie nauczy was jak być szczęśliwym, żaden poradnik życia czy inne twory. A jeśli wtedy stwierdzicie, że dla poszerzenia własnego widzenia, czucia, odczuwania, pochłaniania prawdy czy czego tam jeszcze, warto to przeczytać – wtedy i tylko wtedy po nią sięgnijcie. Niezwyciężony! w innych wypadkach jest całkowicie bezużyteczny. Przykro mi. Pannie Nikt.
PS. Do ludzi, którzy mnie znają: Panna Nikt chciałaby przeprosić za lata kłamstw na temat swojego życia, które tkała ze starannością od zawsze. Jednocześnie ma nadzieję, że kiedyś ktoś jej to wybaczy, że złość bliskich jej osób mienie, a ona nie zostanie definitywnie skreślona. Jeśli to czytasz Wiedźmo - wybacz. Czas powiedzieć stop pewnym rzeczom, czas dorosnąć. A Panna Nikt nie chce już być Kłamczuszką.