Ona się uśmiecha, kiedy już nie może inaczej...
Czasami zastanawiam się, jak to jest trafić na książkę, która jest napisana w ten sposób, że po samym układzie tekstu, po składni można poznać, że pisała ją osoba, która w wielu sprawach zawaliła. Która upadła nie raz, leżała na dnie. I z tego dna nie była w stanie sama się podnieść. Jakiś czas temu (z rok już będzie), rozmawiając z Piękną miałam problem, by przestać mówić o książkach o narkomanach. Nie wiem czym dokładnie byłam tak urzeczona, co spowodowało moje zafascynowanie tym tematem w tamtym momencie. Wiem za to, iż poleciła mi ona właśnie tę książkę. Nie powiedziała o niej nic więcej poza "Spodoba Ci się". Ufam przyjaciołom. Właśnie dlatego tu trafiłam.
Kupiłam ją spontanicznie. Odkąd o niej usłyszałam, powracała co jakiś czas, gdy zastanawiałam się, co tym razem mogę otworzyć i rozpocząć. Oczywista - nie posiadałam jej, więc za każdym razem odpychałam od siebie tę pozycję i sięgałam po coś innego. Jednak jakoś w szale wiosennym robiłam większe zamówienie na książki (wstyd się przyznać, ale jeszcze jest jedna, której nie przeczytałam...) i do koszyka dodałam właśnie tę. Stwierdziłam, że należy mi się coś za odwalenie ogromu dobrej roboty, ewentualnie jako pocieszyciel, w razie gdyby coś się spieprzyło. I tak, po kilku miesiącach wreszcie po nią sięgnęłam, wreszcie otworzyłam jej okładki, poznałam kwintesencję. Ale o tym za chwilę.
Czytałam ją w różnych okolicznościach. Jadąc pociągiem, tramwajem, autobusem, na zajęciach, pomiędzy zajęciami, w kawiarni, stojąc w oczekiwaniu na transport. W nocy. W trakcie długich, bezsennych, irytująco samotnych i beznadziejnych nocy. W tej chwili naprawdę żałuję, że moje oczy nigdy nie pozwalały mi czytać tak długo jak chcę. Gdybym to mogła, prawdopodobnie już dawno bym ją skończyła. Wracając jednak do miejsc czytania, moim zdaniem nie ma idealnego. W środkach komunikacji ludzie zaglądali przez ramię i mierzyli wzrokiem natrafiwszy na całą gamę przekleństw. W kawiarni zapominałam o kawie, którą musiałam pić zimną. W nocy krzywiłam się z wielu powodów, nie mogąc odreagować niczego słownie, by nie obudzić współlokatorki. Być może w tej chwili pierwszy i ostatni raz wyleję z siebie emocje, które towarzyszyły mi tej lekturze.
Nie chcę być sam. Nigdy nie chciałem być sam. Kurewsko tego nienawidzę. Nienawidzę tego, że nie mam z kim porozmawiać, nienawidzę tego, że nie mam do kogo zadzwonić, nienawidzę tego, że nie mam nikogo, z kim mógłbym dzielić nadzieje i marzenia, nienawidzę tego, że przestałem mieć nadzieje i marzenia, nie znoszę tego, że nie mam nikogo, kto powiedziałby mi, żebym się trzymał, że jeszcze kiedyś je odnajdę. (s. 101)
Jest to zdecydowanie tekst, który wiele mi pokazał. Wiele nauczył. Wiele uzmysłowił, pomógł pewne rzeczy zaakceptować, w tym sprawy związane ze mną (nie, żebym coś brała, do tego na całe szczęście nigdy nie doszło). Postaci są niesamowicie różnorodne, jednak łączy je jedno. Wszyscy bez wyjątku potrzebowali kogoś. Kogoś, kto pozbiera milion małych kawałków, jakie z nich powstało. Właśnie w ten sposób interpretuję tytuł. Właśnie to podsunął w pewnym momencie sam autor. I uważam, że jest to jedna z najlepszych możliwości, jakie zapewnia nam nasza wyobraźnia.
Wiem, że kiedy człowiekowi zabierze się godność, zostaje dziura, głęboka czarna dziura wypełniona rozpaczą, upokorzeniem i nienawiścią do samego siebie, wypełniona pustką, wstydem i hańbą, wypełniona stratą i izolacją i Piekłem. (s. 191)
Podziwiam autora za to, że zamierzał napisać tę książkę. Jest kilka powodów. Jednym z nich jest całkowite obnażenie się przed tysiącami czytelników, całkowite pozbawienie się wszelkich sekretów. Ukazał swoje życie bez omijania niewygodnych tematów, był wobec siebie krytyczny, czasami nawet za bardzo. Ale jednocześnie po leczeniu zdaje sobie sprawę z tego, że nikt inny tylko on sam wpakował się w takie bagno. I bierze na siebie odpowiedzialność. Moje słowa na ten temat wyglądają tak ładnie, jak gdyby James nie czuł strachu. Prawda jest jednak taka, że czuł potworny strach. Potworny ból, potworną samotność. Czuł, że to koniec, że dalej nie da sobie rady, że niżej upaść już nie może. Jednak moim zdaniem właśnie tym przejawiała się jego odwaga. Zdawał sobie sprawę ze swoich błędów, ze swoich słabości i bał się ich. Kto nie by się nie bał? Prawdopodobnie tylko idiota.
Jestem zmęczony tym uczuciem, chcę umrzeć, żebym już nie musiał czuć. Chciałbym być miękki i ciepły. Byłbym przerażony. Gdybym był ciepły i miękki, można by mnie skrzywdzić. Mogłoby mnie skrzywdzić coś oprócz mnie. Trudniej jest być miękkim niż twardym. Mogłoby mnie skrzywdzić coś oprócz mnie. (s. 246)
James solidnie wyznaje wszystkie swoje błędy. Nie umniejsza ich, pokazując je takimi, jakie były w rzeczywistości. Nie umniejsza swojej zasługi w popełnianiu tychże. Opisuje wszystko tak jak widzi, tak jak czuje, tak jak myśli. A nie zawsze jego myśli są poukładane. Idealnie obrazują to bazgroły, które dzielą całą książkę na trzy części. Nie mają żadnej regularności, coś takiego mógłby stworzyć każdy, jeśli tylko przyjdzie taka ochota. Jeśli przyjdzie potrzeba. Potrzeba silniejsza od wszystkiego innego. Potrzeba wykrzykiwania o tym, że sobie nie radzimy. Potrzeba znalezienia pomocy, którą znalazł James, a która pomogła mu pozbierać jego milion małych kawałków i skleić je w jeden model. Nie jest on idealny, ale jest w jednej części. I był gotowy pokazać go światu.
[wszystkie cytaty pochodzą z: James Frey: Milion małych kawałków, przeł. Patryk Gołębiowski, Warszawa]