Ona się uśmiecha, kiedy już nie może inaczej...
Książkę tę zamawiałam razem ze Zmyślonym życiem Siergieja Nabokowa. Czyli naprawdę dawno. Czytałam ją kilka miesięcy temu, na początku czerwca. Ale tak jak sobie obiecałam - staram się uzupełniać wszelkie recenzje. Można powiedzieć, że wpadłam na genialny pomysł, który wydaje się tak banalny, iż dziwię się, że nie wykorzystywałam go wcześniej. Mianowicie podczas czytania lub zaraz po biorę do ręki kartkę, pióro i rzeczoną książkę. Następnie robię notatki, w których uwzględniam wszystkie zagadnienia, które chciałabym poruszyć w recenzji. Czasami podczas pisania tejże niektóre omijam. Niektóre dokładam. Zależy od humoru.
Jeśli już napisałam o tym, przedstawię krótką anegdotę związaną z tymi notatkami. Jeszcze w wakacje, w pracy, robiłam je do kilku (-nastu?) książek na jednej kartce A4. Gdy już wróciłam do domu po kilku miesiącach, okazuje się, że kartkę wcięło. Nie wiadomo co się z nią stało, nigdzie jej nie ma. Przeszukałam każdą książkę, jaką miałam ze sobą w pracy, wszystkie notatniki, gazety, torbę od laptopa, papiery uniwersyteckie. Wszystko. Znalazłam najmniejszy świstek papieru, który nie był większy od mojej dłoni. Kartki nie ma. Pełna wściekłości porzuciłam szukanie. Kilka dni później postanowiłam opróżnić kosz na śmieci w pokoju. Wyciągałam wszystkie papiery (bo takie śmieci produkuję, jak na ironię) i bingo! Znalazłam zmiętą kartkę. Gdyby nie zakreślacz przy tytułach w życiu bym nie zwróciła na nią uwagi. Dlatego przestroga dla innych - jeśli macie jakieś ważne notatki, chowajcie je od razu do książki. Nie rzucajcie jej luzem, bo albo wy sami, albo ktoś życzliwy stwierdzi, że trzeba to wyrzucić i być może ważne zapiski szlag jasny trafi.
Jak już wyżej wspomniałam, wszelkie książki, jakie czytałam w wakacje, czytałam w trakcie pracy. Stąd też niemalże brak przeczytanych książek w lipcu nikogo nie powinien dziwić, zwłaszcza, że pracowałam nad morzem. Tzw. sezon niszczy wszystko. Już nie wspominając, że brak oświetlenia w pokoju jakoś nie pomagał w dokształcaniu się kulturalnie po godzinach. Były to dni wyjątkowo długie, niewiele się jeszcze działo, a ja miałam dużo czasu na siedzenie, który to spożytkowałam czytaniem. Nie mogłam robić nic innego. Ironicznie stwierdzam - jakoś przeżyłam całe dnie przy książkach. Swoją drogą, mogłabym mieć pracę w bibliotece lub księgarni. Czas się za czymś takim rozejrzeć.
Przyznam się bez bicia, iż Żółte ptaki wciągnęły mnie niesamowicie. Nie mogłam się od nich oderwać, a gdy musiałam, robiłam to z wielkim bólem serca. Być może było (i nadal jest) to spowodowane moją naturalną miłością do książek traktujących o wojnie, może szczera melancholia, która górowała nad każdym innym uczuciem, może prawdziwość opisywanych wydarzeń, brutalność, która towarzyszyła młodym żołnierzom. Tak naprawdę to nie potrafię opowiedzieć się po jednej stronie. Jestem stworzeniem, które dobrze czuje się tylko w historiach do bólu autentycznych (lub takie udających), a gdy są to jeszcze opowieści zwyczajnie trudne i smutne, czuję się jak ryba w wodzie. Pewnie z tego samego powodu nie potrafię rozkoszować się dobrze napisaną komedią czy chociażby powieścią przygodową.
Wojna próbowała nas zabić każdego dnia, lecz póki co nie zdołała tego dokonać. (12)
Chciałabym także opowiedzieć pokrótce co sądziłam o głównych bohaterach w początkowym stadium czytania. Murph i Bartle byli dla mnie ludźmi BARDZO nieprzystosowanymi do wojennych realiów. Nie mówię oczywiście, że ja bardziej bym się tam nadawała, co to to nie. Jednak delikatność obu postaci nie dawała złudzeń, byłam przekonana, że jeśli przeżyją pierwszy tydzień, to tylko przez prawdziwy łut szczęścia. Nie potrafiłam zrozumieć tego, jakim wręcz cudem wpadli na pomysł zaciągnięcia się do armii, jak to się stało, że dotarli do Al Tafar. To tak samo niedorzeczne jak stwierdzenie, że Czerwony Kapturek sam pokonałby Wilka. Brzmi irracjonalnie, prawda? Tak samo jak udział dwóch młodych mężczyzn (przypominam, że jeden ma osiemnaście, a drugi dwadzieścia jeden lat!) w krwawej walce w Iraku. Byłam wręcz zła na autora, iż stworzył postaci tak słabe. Miałam rację tylko częściowo. Nie byli słabi. Byli cholernie twardzi, jednak najstarszy weteran wojenny przyzna jedno. Wojna to nie miejsce, w którym zachowuje się zdrowe myślenie, w którym nie skrzywi się psychiki. Każdego złamie, bez wyjątku.
[...] jeśli wystarczająco wiele osób podejdzie do czegoś bardzo poważnie, to coś takiego może tylko stać się absurdem. (50)
Jednak okazało się, że pomiędzy okładkami nie znalazłam jedynie upadku kolejnych osób, kolejnych tragicznych śmierci, czasami wręcz głupich z powodu nierozwagi danych ludzi. Dla mnie była to niesamowita opowieść o wierze we własne możliwości, o braku naiwności, gdy okazywało się, że jednak nie są w stanie czegoś zrobić. O nieziemskiej odwadze, a może po części głupocie. O ogromnej odpowiedzialności. Za siebie, za swoich ludzi, za swoje słowa i obietnice. Z jednej strony, cała opowieść była "prowadzona" właśnie przez jedną obietnicę, którą złożył przed misją Bartle. Kto wie, czy bez niej wszystko potoczyłoby się inaczej? Tak czy inaczej, czytałam tę książkę z niesamowitym wzruszeniem, a początkowa złość minęła bardzo szybko. Zastąpił ją podziw. Wiara w drugiego człowieka. Chęć pomocy postaciom, by cali dotarli do domów. Uratowania ich przed niesamowitym okrucieństwem. Jak kwoka, próbowałam zgarnąć kurczaki pod skrzydła. Nieopierzonych szeregowych. I były chwile - gdy wczuwałam się aż za bardzo, - gdy czułam złość na siebie, bo nie potrafiłam uchronić tylu ludzi przed krzywdą. To tak jak ze sławnym zdjęciem, na którym widać rekina żarłocznego i człowieka w akwalungu. Na zdjęciu widać mordercę, którego gatunek wymordował miliony. Obok pływa bezbronny rekin. Złość na ludzkość za wszystkie wojny czasami jest tak wielka, iż nie jestem w stanie jej opisać.
Wiedziałem, że przynajmniej niektóre z widzianych przeze mnie gwiazd już nie istnieją - rozpadły się w nicość. Czułem się tak, jakbym patrzył na kłamstwo. Ale nie sprawiało mi to różnicy. Świat wszystkich nas zamienia w kłamców. (65)
Pamiętam, że na dłużej zatrzymałam się na tych czterech zdaniach. Wpatrywałam się w nie, analizując je dokładnie i próbując dojść do tego, co ja o tym sądzę. Z bólem serca, muszę przyznać rację autorowi słów. Panie Powers - jestem pod wrażeniem szczerości, z jaką pomyślał te słowa pewien bohater. Choćbym nie wiem jak bardzo się broniła, tak naprawdę kłamstwo istnieje w każdym człowieku, tak samo jak we mnie. Mniejsze, średnie, większe, ogromne. Czasami polegają na powtarzaniu słów "będzie dobrze" osobie, która doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie. I my także w to nie wierzymy. Są momenty, gdy pocieszamy nie tylko kogoś innego, ale i siebie. Sobie także to powtarzamy, wmawiamy. Staramy się uwierzyć. Przyklasnąć. Ale są momenty, gdy nie możemy. Kłamstewka i kłamstwa. Żyją w nas.
[...] rozejrzałem się po kwaterze. Była pięknym miejscem, najpiękniejszym, jakie widziałem od długiego czasu. Ale to piękno było smutne, jak wszystko, co powstało po to, by ukryć brzydotę przyczyny swojego istnienia. (79)
Zastanawiając się nad całą historią, pełną bólu, krzywd, strat, kłamstw powtarzanych od świtu do nocy, wycieńczających walk, braku jakiejkolwiek nadziei, dociera do mnie, że jest w niej zadziwiająco dużo emocji pozytywnych. Jak gdyby ta nadzieja jednak gdzieś się ukrywała, w najmniejszych zakamarkach, czekając na chwilę, w której nie zostanie podeptana, zbezczeszczona. Opowieść jest do bólu prawdziwa, nie ukrywa tego, co w wojnie najgorsze. Nie ukrywa, iż każdy z nas przez wojnę stracił wiele. Ale pozostawia szczelinę, z której może wydobyć się promyk normalności, do której wszyscy dążymy. Problem w tym, iż niewiele osób ją dostrzega.