172 Obserwatorzy
10 Obserwuję
Szitzu

Na piaskach moich snów

Ona się uśmiecha, kiedy już nie może inaczej...

Teraz czytam

Mroki
Jarosław Borszewicz
Przeczytane:: 178/231 stron
Książki. Magazyn do czytania nr 4 (19) / Grudzień 2015
Redakcja magazynu Książki
Przeczytane:: 59/90 stron

I znowu jestem sam

Na granicy zmysłów - Przemek Kossakowski

Kiedy myślę o Kossakowskim, pierwsze co widzę, to kadry z jego "porodu". To w sumie moje pierwsze spotkanie z tym panem. Jako osoba, która nie ogląda telewizji, gdyż wychodzi z założenia, że telewizja ogłupia, kontaktu z nim nie miałam. Któregoś razu siostra opowiadała mi właśnie o tym jak podjął się próby wytrwania bólów porodowych. Zachęcała mnie do tego, bym sama to obejrzała, sprawdziła jego reakcję. Po tym seansie na długo o nim "zapomniałam", dopiero gdy trafiłam na jego książkę, stwierdziłam, że mogłabym ją przeczytać. Prawdopodobnie zaintrygował mnie jej opis, który można znaleźć na niemal każdej stronie książkom poświęconej. Mam tu na myśli zdanie, które zdobyło moje serce:

 

Jest przewodnikiem po świecie, w którym nie ma prostych odpowiedzi.

 

Gdy robiłam sobie pewną listę z podpunktami, które chciałabym poruszyć, zapisałam punkt o jakże kuriozalnej nazwie: "Życie bibliofila, czyli jak go zdobyłam". Dlatego właśnie w tym miejscu będzie krótka opowieść o tym, jak los ludzki potrafi być przewrotny.

Piszę tak, gdyż nie sądziłam, że dnia, w którym cały dzień musiałam wytrzymać w butach na wysokim obcasie (jestem osobą lubującą się w różnego rodzaju pseudo conversach lub pseudo vansach), z idealną fryzurą, w sukience itp., będzie moment na coś przyjemnego. I tak po pysznym obiedzie składającym się z kawałka łososia i genialnej sałatki, kulturalnie podreptałam do biblioteczki, podczas gdy gospodarz usilnie próbował szybko posprzątać po posiłku. Jednocześnie była prowadzona rozmowa. Koniec końców zasiadłam w fotelu z własną książką, czytając ją leniwie. Gdy zacny gospodarz w osobie Panny D. do mnie dołączył, zaśmiał się, że nie można mnie zostawić samej na pięć minut. Racja. Nie można. Jednak od słowa do słowa doszłyśmy do Schmitta oraz Kossakowskiego i dziwnym trafem okazało się, że obie książki, o których była mowa, były w posiadaniu Panny D. Po zrobieniu psich oczek otrzymałam obie. Pointa jest taka, że jeśli jest się bibliofilem i spotyka się drugiego bibliofila, do tematu książek dojdzie się prędzej czy później.

 

Przechodząc już do książki, opowiem o tym, jak mi się ją czytało. Można uznać to za dość nieistotną kwestię, gdyż nikomu nic nie daje fakt, iż drugiej osobie, której się kompletnie nie zna, daną książkę czytało się szybko bądź jakkolwiek inaczej. Jednak w tym wypadku jest pewna kwestia, którą należy tu opisać.

Jest to powieść, którą czyta się... szybko. Najzwyczajniej w świecie wciąga jak mało co, napędza do czytania kolejnej strony, kolejnego rozdziału, kolejnej części. To jedna z tych książek, która walczy z sennością i potrzebą snu, gdy takowego brakuje. Z drugiej jednak strony jest to opowieść tak fascynująca, tak frapująca, tak interesująca, tak tajemnicza, iż nie da się czytać jej całymi częściami. Początkowo miałam wrażenie, że tak właśnie podzielę sobie tę lekturę, jednak ostatecznie okazało się, że nie jestem w stanie, gdyż były fragmenty, które musiałam zwyczajnie przetrawić. Które tego potrzebowały, a raczej wymagały. O ile opowieści o zaklętych autach jakoś mnie nie porwały, o tyle samotna szeptunka, która cieszyła się z każdego pyłku kurzu - niesamowicie wprawiły w nastrój a'la myśliciel. To niesamowite, gdy książki skłaniają do takiego zachowania w tak intensywny sposób. W moim mniemaniu każda tak powinna działać, co niestety nie zawsze się sprawdza.

 

Człowiek potrzebuje pewności, jakiegoś rodzaju przewidywalności. Kotwiczy w nich, daje mu to punkt odniesienia, żeby mógł ocenić siebie i miejsce, w którym się znajduje. [19]

 

Po upłynięciu dłuższego czasu od zakończenia czytania tejże opowieści, dociera do mnie, że podobało mi się absolutnie wszystko. Nawet ta wcześniej wspomniana historia z zaklętym autem. Każda najkrótsza opowieść miała swój urok, gdyż przedstawiona była w dość specyficzny sposób. Zdania były niepozbawione dużej dawki ironii oraz sarkazmu. I tego cudownego poczucia humoru, które posiada autor. Taki mam wniosek: książka całkowicie przesiąknięta autorem. I dobrze.

Jednak było coś, co w pewien sposób się wyróżniało, a mam na myśli początki rozdziałów. Gdy wracam myślami do Na granicy zmysłów, od razu myślę o początkach rozdziałów, które były tak naprawdę ich końcami. Zabieg ten tak strasznie mi się spodobał, iż potrafiłam z wielkim przejęciem czytać sam początek będący końcem, odłożyć książkę i zastanawiać się długo nad tym, czym może mnie Koska zaskoczyć. A zaskakiwał niemal na każdej stronie.

 

Mówi się, że im starszy człowiek, tym więcej wie. To nieprawda! Życie uczy co najwyżej, jak nie dać się zaskoczyć i udawać, że coś, co odbiega od normy, jest normalne i nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. [35]

 

Na samym początku, autor opowiada o swojej "karierze". Może nie zaznaczał tego w ten sam sposób co ja, ale wydaje mi się, że wiele się nie pomyliłam, robiąc to. To takie moje wolne gdybanie, ale uważam, iż sam Kossakowski za wielką karierę tej pracy nie uważał. Jasne - osiągnął coś niesamowitego. Jasne - pracował pod pewnym względem artystycznie. Jasne - rozwijał się i spełniał. Ale czy to jest dokładnie to, o czym marzył? Być może chciał otwierać ludziom oczy, ale czy właśnie w ten sposób? Karierą bym tego nie nazwała. Raczej... skutecznym dążeniem do pewnego celu, w którym to co robił było tylko epizodem całej drogi. Czego tak naprawdę pragnie? Nie mam pojęcia. Ale kiedyś na pewno to osiągnie.

 

Wszystko, co dobre, nieuchronnie się zazwyczaj kończy i oniryczny czas spędzony w świecie energii i duchów też właśnie dobiegł końca. [112]

 

We wspominanej wyżej liście zaznaczyłam sobie w kółeczku stronę, do której pewnie miałam się odwołać. Jest to strona 187, a po spojrzeniu w książkę dociera do mnie, iż jest to króciutki fragment o szeptunce z Ukrainy. Całość ma może stronę, ale dla mnie jest to bardzo ważna strona. Nie będę się skupiać nad tym, co zostało napisane. Bo tekst w sam sobie po prostu tam jest. Jednak Kossakowski zwrócił uwagę na coś niezwykle cudownego, a co występuje tylko w trakcie życia. W trakcie opowiadania o rytuałach, jakie każda szeptunka wykonuje nad "pacjentem", nakreślił wizerunek starszej kobiety, zmęczonej życiem, wierzącej w to co robi, ale... samotnej. Straszliwie samotnej. Uderzyło mnie to tym bardziej, że akurat gdy to czytałam, dostałam wiadomość od znajomej. W głowie zaś miałam obraz babuni, która uśmiecha się, gdyż dostała telefon, z którego nie będzie korzystać, ale będzie dzięki niemu bliżej całego świata, gdyż go po prostu posiada. Pewien most łączący ją ze światem zawieszonym pomiędzy rzeczywistością a nierealnością. Oraz zachowanie całej grupy, która w ciszy i z delikatnością wychodzi z domu szeptunki, wycofuje się, cichutko przymykając drzwi.

 

(...) przerośniesz lękiem i w końcu lęk nad tobą zapanuje, a pamiętaj, i pamiętaj o tym nie tylko tu, pamiętaj przez całe życie: wolny człowiek się nie boi. Więc teraz nie bój się i idź. [148]

 

Gdyby ktokolwiek zapytał mnie o to, o czym dokładnie jest ta książka, bez zastanowienia odpowiedziałabym, że o samotności każdego człowieka. Prawdopodobnie byłoby to dziwne, gdyż każdą z podróży jaką odbył Kossakowski, prowadził z grupą ludzi. Nie był w każdym razie samotny. Jednak... opowiadał o tym, iż każde doświadczenie sprowadzało się prędzej czy później do odosobnienia od wszystkich, do pozostania samemu. Najdotkliwiej doświadczył tego podczas leżenia w swoim drugim grobie, kiedy to samotność stała się dla niego czymś przerażającym. Nie był w stanie nad tym zapanować. Nad strachem, iż tak już pozostanie. Jednocześnie brutalnie dotarło do niego, iż tak naprawdę samotny jest cały czas. Niezależnie od tego w jak licznej grupie się znajdywał. Samotny w tłumie.