Ona się uśmiecha, kiedy już nie może inaczej...
Gdyby ktokolwiek jakieś dwa miesiące temu powiedział mi, że z chorobliwą wręcz ciekawością i zaangażowaniem będę czytać książkę-wywiad z księdzem - wyśmiałabym. Parsknęłabym śmiechem, popukała się w czoło, pokręciła głową w zadziwieniu, co też ludzie wymyślą. I pewnie poszłabym dalej. Nawet bym nie zastanawiała się nad możliwością. Dlaczego? Są ku temu pewne przekonania, pewne powody, pewne... krzywdy, jakich można doświadczyć, mając delikatną osobowość. Nie, żebym była ofiarą księdza pedofila, co to to nie. Ale w swoim życiu już się dowiedziałam, że słowa niekiedy ranią bardziej niż czyny. W każdym razie - za żadne skarby nie czytałabym tego typu książki, bo przekonania głoszone przez księży nie są dla mnie, kłócę się z nimi i gryzę niezmiernie, mam ochotę krzyczeć, by bronić imienia dobrych ludzi. Jednak stało się tak, że sięgnęłam po tę książkę. Z jakiego powodu?
Zanim w ogóle usłyszałam o ks. Janie Kaczkowskim, byłam przekonana, że co ksiądz, to kolejna osoba, która pod miłością do wszystkich bliźnich skrywa głęboką nienawiść, którą próbuje wpoić innym. Naprawdę tak sądziłam, ba!, nadal sądzę. Co do tego moje zdanie nie zmieniło się. Księża nadal uważają, że in vitro jest zmuszaniem Boga do nadania cudu jakim jest nieśmiertelna Dusza (tak jakby można było zmusić do czegokolwiek Boga, czyli siłę nadprzyrodzoną, nad którą człowiek nie ma władzy...), nadal opowiadają, że bez założenia rodziny (w chrześcijańskim tego słowa znaczeniu, czyli: mamusia, tatuś, bobas i cały szereg kochanek i/lub kochanków) nie można być dobrym człowiekiem, czy (chyba moje ulubione) opowiadają o chorobie jaką jest homoseksualizm. Tak. Czasami prawie się wzruszam, kiedy napotykam mur idiotyzmów, zaściankowości i ciemnogrodu. Ale, tak szczerze - to cholernie rani, kiedy jest się zmuszonym do słuchania tego typu bredni przez ponad pół godziny.
W tym przypadku ogromną rolę odegrała tzw. Piękna, która opowiadając mi o dyskusji, którą próbowała prowadzić z pewną osobą na temat homoseksualizmu, wspomniała właśnie o tej książce, że powołała się na pewien jej fragment. To już zaszczepiło we mnie ziarenko nadziei, że oto może nastaje czas, kiedy to każdy człowiek, niezależenie od swojej orientacji seksualnej będzie na równi z innymi. Niespełna tydzień później ta sama Piękna wypożyczyła tę książkę z biblioteki, a ja niemal od razu zaczęłam ją kartkować w poszukiwaniu tego zacnego fragmentu, o którym mi mówiła.
Kiedy na przykład słyszę, że miłość, która łączy ludzi tej samej płci, ze swej istoty nie jest miłością prawdziwą, zastanawiam się, kto dał nam prawo klasyfikować, która miłość jest prawdziwa, a która fałszywa.
Nie będę owijała w bawełnę - słowa te, wypowiedziane przez księdza były dla mnie... cholernie ważne. To tak jakby po latach nienawiści usłyszeć jedno dobre słowo, które całą czarę goryczy wylewa do ścieków, tak, że ta już nie ma możliwości powrotu do nas. I już, radość wielka, bo nie ma mowy o tym, jak wielki grzech się popełnia itp. Z tej radości pożyczyłam tę książkę i z jednej strony cieszę się, że ostatecznie mam jej egzemplarz na własność, a z drugiej... zapomniałam, że nie może być tak, że wszystko będzie dobrze. Bo byłoby za dobrze.
Cechą charakterystyczną dla tej książki podczas mojego jej czytania było to, że niebywale często cofałam się o kilka stron, czytając dane fragmenty po kilka razy - by lepiej zrozumieć, by zapamiętać coś ciekawego, by odnaleźć się w dalszych fragmentach. I uważam, że ta cecha jest jak najbardziej dobra, gdyż siłą rzeczy zmusza czytelnika do pracy z tekstem, a dzięki temu nie czytamy bezmyślnie. No, chyba, że robimy tak od początku, nie interesując się w ogóle tym, co do przekazania miał ks. Jan.
Jak już wcześniej zaznaczyłam, nie może być tak, że cały czas będzie dobrze. Zdecydowanie nie może. Po fragmencie, który załączyłam powyżej, dosłownie dwie strony dalej ten sam ksiądz, z tymi samymi (ponoć) przekonaniami już uznaje, że miłość homoseksualna jest grzechem, przez który pary homoseksualne są wykluczane z życia sakramentalnego.
Tu nie chodzi o ciężar grzechu, tylko o możliwość poprawy i wyjścia z grzechu.
I w ten oto sposób, po sporej euforii i poczucia, że wreszcie coś się ruszyło, coś drgnęło, może wreszcie zaczniemy wszyscy być traktowani na równi, może jednak, może... Nie. Zwyczajnie wszystko pękło, rozsypało się, poturlało w kąt pokoju. Cała nadzieja, cała radość, wszystko. Grzech? Doprawdy? Na stronie 98 jeszcze jest mowa o tym jak piękna jest każda miłość, niezależnie od płci partnerów, a już na 100 próba wmówienia, że to jest grzech? Gdzie tu logika? Gdzie jakiś sens? Gdzie poczucie normalności, które zdążyło się zrodzić?
Nie jest to jednak książka, na kartach której przeczytać można tylko o chwaleniu bądź potępianiu (jeszcze nie ustaliłam jakiegoś uzasadnienia, które tłumaczyłoby ten dysonans) miłości homoseksualnej. Mimo wszystko, głównym tematem jest w niej śmierć oraz choroba i pacjenci. Ksiądz Jan opowiada o chorobie swojej oraz ludzi, którzy przebywają w hospicjum, które założył. Mówiąc o nich wszystkich wypowiada się z nieskrywaną miłością oraz przywiązaniem, dzięki czemu naprawdę widać po nim zaangażowanie w sprawy związane z pomocą ludziom.
Ludzie potrzebują stworzyć sobie mit. Istnieje rzeczywistość śmierci i choroby, której oni nie rozumieją. I bardzo trudno osobiście się z tym zmierzyć, więc warto wymyślić sobie, że jest osoba, która to zrozumiała.
Nie powiem, zaskakiwał mnie fakt, iż on, człowiek, który na dobrą sprawę ma podpisany przez chorobę wyrok śmierci, on potrafi mówić o życiu z takim zapałem. Spodobało mi się (naprawdę mi się spodobało), iż przyznał, że woli żyć intensywnie, ale krócej. Woli robić to, na co ma ochotę, może nawet niekiedy sprzecznego z zaleceniami lekarzy, niż leżeć w łóżku i użalać się nad sobą, mówiąc o swoim cierpieniu. Postawa, którą powinien przyjąć każdy, choć jest cholernie trudna do zastosowania we własnym życiu. Przyczyna jest prosta - zbyt cenimy sobie życie na tej ziemi. Nie mówię od razu, że po śmierci nasza dusza zamieszka wśród aniołków - nie wierzę w to. Mam trochę tak jak ateista - po prostu nie widzę w tym możliwości spełnienia się. Dla mnie jest to nierealna ułuda, którą propagują, by było ludziom mniej przykro z myślą o śmierci. Wiecie, gdy jest możliwość, iż istnieje niebo, w którym wszyscy są szczęśliwi, nie ma już bólu i cierpienia, ludzie z potrzeby wiary w cokolwiek, uwierzą w to, co jest dla nich najlepsze.
Niektóre osoby pojawiają się na danym etapie naszego życia po to, byśmy lepiej sami sobie w życiu radzili, byli bardziej samodzielni i niezależni.
Ten fragment, w którym mowa była o ludziach, którzy nas opuścili, przez co niebywale cierpieliśmy był jednym z najciekawszych dla mnie. Nie dlatego, że opowiadał o czymś nowym. Nie chodzi nawet o fakt, iż nie wiedziałam. Po prostu zaciekawiła mnie prostota słowa, takie schematyczne rozumowanie, które nie straciło na znaczeniu. I nagle dotarło do mnie, że jakieś górnolotne metafory nie są potrzebne, by pisać czy mówić o czymś tak niesamowitym i niebywale ważnym w życiu każdego człowieka. Nagle dotarło do mnie to, że tak naprawdę wystarczą podstawowe słowa, a moja walka, jak walka każdego człowieka o siebie samego będzie wygrana. I to dusza wygra - nie ciało.