Ona się uśmiecha, kiedy już nie może inaczej...
Jeśli ktoś kiedyś powie mi, że można żyć bez snu, chyba zrobię temu komuś wielką krzywdę. Bardzo wielką. Bo się nie da. Ja, bardzo mądra dziewoja próbowałam. Bo nagle okazało się, że po nauce i wszystkich innych czynnościach związanych z domem i rodziną, trochę zaczęło mi brakować czasu na tak długie czytanie, jak lubię. W przypływie genialności postanowiłam skrócić swój odpoczynek senny. Powiem jedno - jest to trudne, ale się udaje. Chociaż zmęczenie jest naprawdę ogromne.
Co mnie zmusiło do tak radykalnych kroków? Otóż właśnie Dżuma, którą musiałam przeczytać, gdyż jest mi potrzebna do zajęć. Jednak nie czytałam tylko z poczucia obowiązku, ale i poczucia potrzeby, wewnętrznego pragnienia poznania utworu wieloznacznego, utworu parabolicznego. I, kilka dni po zakończeniu, jestem.
Albert Camus jest już klasykiem. Obecny wśród spisu lektur w szkole ponadgimnazjalnej, obecny w wielu innych utworach, obecny w życiu, po przeczytaniu dostrzegłam to, że jest obecny niemal zawsze i wszędzie. Może nie tylko jako potwierdzenie bądź postawienie tezy, ale jako antyteza. Najważniejszą informacją jest to, iż dostał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury (1957 rok) oraz fakt, iż uważa się go za czołowego przedstawiciela egzystencjalizmu. Jego niebywały intelekt widać jak na gołej dłoni, przynajmniej ja go doskonale dostrzegam.
Dosłownie, Dżuma jest raczej krótką książką o wybuchu epidemii tejże choroby. Niby nic szczególnego, coś takiego zdarza się niemal zawsze, niemal wszędzie i niemal od zawsze. I naprawdę byłoby dużo łatwiej - i nudniej - widzieć tylko to, tylko jej dosłowność, która aż gryzie po oczach. Ale się nie da, głównie z powodu samej narracji, a dokładnie z daty podanej już na samym początku historii. Kto to myślał, by podawać dokładną datę bez jej podawania? Może mój zapis wygląda na nielogiczny, ale tak właśnie uczynił Camus. Jak gdyby chciał pokazać, że książka to nie tylko zbiór literek na płaszczyźnie. I dobrze uczynił.
Ja, właśnie przez tę datę podaną przez narratora bez dokładności - 194. rok - samą epidemię i całe miasto utożsamiam (nikogo to pewnie nie zdziwi) z czasem drugiej wojny światowej. Jakim cudem?
Na sam początek data. Data, która podaje mniej więcej przedział, w którym mogła dziać się akcja utworu. Sama data, bez tekstu, bez kontekstów, bez skojarzeń, bez dziwnych rozmyślań, bez tej tajemniczości nie daje nic. Tak naprawdę nic nie wyjaśnia, tak naprawdę nie ciekawi ona czytelnika w ogóle.
Jednak zaraz później pojawia się bakcyl choroby. Pojawiają się szczury, które zaczynają masowo umierać na ulicach miasta. Pojawiają się pierwsze zgony ludzi oraz zaniepokojenie wśród lekarzy. Gdy i to mija, następuje izolacja, totalne odosobnienie całego miasta od reszty ludności. Choroba jest w szczytowym stadium, rozchodzi się jak gorące bułeczki. Szkoda tylko, że nie smakuje jak one. I tak samo przedstawiał się proces, którym była II wojna światowa. Od początkowego wyparcia rzeczywistości, przez ograniczenia, do śmierci całych setek ludzi - ludzi niewinnych, w żaden sposób nie zasługujących na coś, co ich spotkało
To właśnie ta wizja odosobnienia i chaosu, który zaczyna panować nad ludźmi skłoniła mnie do refleksji. Sytuacja niby dość pospolita i zrozumiała, ale jednak posiadająca drugie dno, które nadaje się do naprawdę długich dyskusji i polemik, na które - niestety - i tak większość ludzi nie ma czasu.
Na samym początku wspomniałam o intelekcie Camusa. Aby wytłumaczyć to stwierdzenie, rzucam to:
'Pan nie ma serca' - powiedziano mu pewnego dnia. Ależ tak, miał serce. Służyło mu do tego, by mógł wytrzymać dwadzieścia godzin na dobę, podczas których widział, jak umierają ludzie stworzeni do życia.
Póki nie dotarłam do tego fragmentu, nie skupiałam się tak bardzo na postawie tego bohatera. Zazwyczaj pozostawiam to sobie na czas po przeczytaniu, na czas, który spędzam na trawieniu informacji, które udało mi się wyciągnąć z tekstu. Jednak tym razem moja mała tradycja uległa zmianie. Po kilkukrotnym przeczytaniu tych trzech zdań zmuszona byłam do chwili odpoczynku, do chwili zastanowienia się. I dostrzegłam piękno. Można by prychnąć - jak mogłam dostrzec piękno w czasie, gdy czytałam o śmierci całej masy ludzi? I gdzie? Właśnie tu. W tej postaci, w jej cichym, wewnętrznym cierpieniu, w jej odgrywaniu roli Chrystusa, który działał dla ludzi. Jednak to wszystko było przemilczane. Zgrabnie usunięte z treści - Camus nie chciał, by każdy odbiorca miał to podane jak na dłoni. Aż się prosi o stwierdzenie, iż zrobił wszystko, by było to ukryte i dość nieczytelne.
Ale w miarę czekania przestaje się już czekać.
Ten prosty i krótki cytat określa to, jak działa człowiek. Każdy z nas w ten sam sposób. I przez to ukazuje smutną prawdę - tak na prawdę nigdy nie otrzymamy tego, o czym akurat marzymy. Bo marzenia to raczej długotrwała inwestycja, której trzeba pilnować i doglądać, dbając o nią i o to, by nie uschła. A z czasem... marzenia umierają.