172 Obserwatorzy
10 Obserwuję
Szitzu

Na piaskach moich snów

Ona się uśmiecha, kiedy już nie może inaczej...

Teraz czytam

Mroki
Jarosław Borszewicz
Przeczytane:: 178/231 stron
Książki. Magazyn do czytania nr 4 (19) / Grudzień 2015
Redakcja magazynu Książki
Przeczytane:: 59/90 stron

Niż większość z nas gotowa jest uwierzyć

Niezawinione śmierci - William Wharton

Gdyby nie pewna bibliotekarka, prawdopodobnie tę książkę przeczytałabym dużo później. Pomimo tego, że prozę Whartona lubię za wiele elementów, to jednak akurat ta pozycja mocno mnie odstraszała swoją tematyką. Jednak, jak to się mówi: nie ryzykujesz, nie żyjesz. Ja zaryzykowałam, podjęłam się czytania, mimo, iż bałam się, że książka nie spodoba mi się, że odrzucę ją po pierwszych stu stronach, że będzie coś ciekawszego. 

 

W twórczości Whartona pociąga mnie fakt, iż nie pisze on o sprawach błahych. W swoich tematycznych tendencjach kojarzy mi się z Carrollem, który pisze całkowicie inaczej, ale w prostych słowach i zdaniach zawiera maksimum przekazu. Obaj piszą o sprawach codziennych, ale mających ponadczasowe znaczenie. Dodatkowo ogromnym plusem jest to, że obaj tworzą w taki sposób, że człowiek nie może oderwać się od ich książek, a powiedzenie "położę się jak przeczytam rozdział" nabiera znaczenia "położę się jak przeczytam ostatni rozdział". Mają to do siebie, że pod płaszczykiem zwyczajności kryje się drugie dno, które człowiek odkrywa dopiero wtedy, gdy odłoży książkę i zacznie się nad nią zastanawiać, zacznie stawiać pytania i szukać odpowiedzi, które nigdy nie są podane na złotej tacy. Sądzę, że książki Whartona są dla każdego, może je czytać ktoś w wieku 16 lat i ktoś w wieku 61 lat, a nadal będą aktualne i dostosowane do odbiorcy. 

 

Niezawinione śmierci są książką o tyle specjalną, o ile autobiograficzną. Jej wartość nie polega na opisaniu wszystkich wydarzeń, lecz na uświadomieniu czytelnikowi jak wielkie tragedie dzieją się z ludzkiej głupoty, niekiedy braku świadomości w naszych czynach. I z tego też powodu została napisana. Nie po to, by szokować walką Williama o prawa do zadośćuczynienia. Nie to miał na celu. Chciał otworzyć ludziom oczy. Czy mu się udało? Trudno stwierdzić. Osobiście nieraz spotkałam się z działaniami, które tak dokładnie w skutkach zobrazował w swojej powieści.

 

Dla czytelnika wielką wartość powinny mieć liczne przemyślenia, środki zaradcze, które miały na celu uspokoić narratora. Po przeczytaniu tej książki dotarło do mnie, że gdy chcę pomyśleć, a nie chcę, by ktoś mi przerywał, zaczynam sprzątać tak energicznie, tak dokładnie jak nigdy dotąd. Nagle okazuje się, że jedyne ujście mojej złości znajduje się w myciu naczyń czy podłogi albo okna. 

 

Wharton narratorem pierwszej części książki uczynił swoją córkę. Uznał bowiem, że to najlepiej odda to, co chciałby przekazać. Pozostałe części już sam prowadzi, tak jak prowadził życie po śmierci córki, zięcia i dwóch wnuczek. Opisuje wszystko, własne myśli, uczucia, wygląd autostrady po wypadku, widoki, spalone ciała własnej rodziny, pogrzeb. Czuje się gorycz, która biega na każdej stronie tak szybko, że nie można jej złapać i zamknąć. Nie ukrywa cierpienia ani płaczu. Nie ukrywa wszechogarniającego żalu.

 

Zabawne, jak łatwo się zapomina. Myślę, że niepamięć jest najbliższym śmierci stanem, którego doświadczają żyjący. To coś innego niż sen.

 

Podczas czytania usiłowałam poskromić własną złość na tych wszystkich ludzi, którzy byli odpowiedzialni za śmierć. Nie mam tu na myśli tylko tego konkretnego wypadku, w którym William Wharton stracił część swojej rodziny, ale wszystkie tragedie w wyniku których ludzie byli pozbawiani największego daru jaki kiedykolwiek otrzymali - własnego życia. 

 

Życie to ciągła zmiana, a jeśli nie lubi się zmian, to nie lubi się życia.

 

Książka ta dała mi światło na całkowicie inne tematy, niż te, o których traktuje. Nie ma co ukrywać, iż głównym motywem jest tutaj śmierć bliskich, jednak nagle okazało się, że odnajduję w niej zagadnienia związane ze zwykłym życiem, które wiedzie każdy z nas. Ja, moi znajomi, moja rodzina, ludzie, których mijam na ulicy. Każdy stoi przed milionami decyzji, które musi podjąć. Każdy musi odnaleźć własną wartość, to w czym jest najlepszy i to temu się poświęcić. Każdy musi mieć odwagę wierzyć nie w innych, ale w siebie samego. Bez tej wiary walka, którą toczymy każdego dnia staje się... bezsensowna.

 

Ćpanie to jakby deklaracja, że się przestało wierzyć w samego siebie.

 

 

Nie mogę jednak powiedzieć z czystym sercem, że wszystko, totalnie wszystko mi się podobało. Jedną z takich rzeczy był sen/wizja, która nawiedziła Whartona zaraz po śmierci swojej córki i jej rodziny. I to nie tak, że mnie to rozbawiło. Po prostu sytuacja ta wydaje mi się tak... absurdalnie realistyczna, że po przeczytaniu tego fragmentu chodziłam niczym bomba zegarowa. Znajomi tylko czekali na wielki wybuch, który nie nastąpił, co ich zawiodło.

 

To jej wypróbowany sposób: niczemu nie zaprzeczać, a wszystko uczynić grą wyobraźni, dokonać prywatnej rekreacji.

 

Pomimo tego, że autorem tych słów jest Wharton, odnoszą się one do sposobu radzenia sobie z tragedią wg. jego żony. To jest kolejny minus, który dostrzegłam. Autor, skupiając się na tym, by jak najlepiej oddać to, co sam czuł, po macoszemu potraktował własną małżonkę, która niemal ciągle stała w jego cieniu, po cichutku cierpiąc, ale jednak nie ukazując emocji. Żałuję, że nie poświęcił jej więcej czasu i uwagi - wiem bowiem, że kobieta ta potrafiłaby podnieść na duchu wiele osób.

 

(...) powoli przestaję wierzyć w zbiegi okoliczności. To tylko wymówka, której używamy, kiedy nie umiemy czegoś wytłumaczyć.

 

Ten piękny cytat przypomniał mi jeszcze jeden mankament całej powieści. Chodzi mi tutaj o pierwszą część, o część, w której opisywane są kolejne miłości córki Whartona. Jako osoba, która nie lubi o tym czytać, jestem zawiedziona, że okazywały się tak... powierzchowne. Wszystko, dosłownie wszystko wyglądało jak zbieg okoliczności, który za sprawą cudu chyba zaistniał. Opisy były kanciate, nie miały tej pięknej głębi, której się spodziewałam. Ale, pomimo tego, potrafiły pokazać coś, co przewyższa wszelkie minusy. Piękno życia, które niesie ze sobą wiele przykrych niespodzianek, które zmusza do płaczu, które wydaje się niekiedy bezsensowne, ale jednak nadal jest piękne.

 

Zawsze lubiłam sobie wyobrażać, że czas to coś, co łączy ze sobą jedną część rodziny z następną, kiedy nadchodzi jej kolej. Teraz już wiem, że to nie całkiem tak. Wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane.

 

Niezawinione śmierci doczekały się całego tabunu krytyków, którzy nie potrafili zrozumieć intencji autora, którą ten kierował się, pisząc o tej tragedii, która go spotkała. Jest to dla mnie zaskakujące o tyle, o ile w trakcie czytania narrator mówi o tym, że zaczyna myśleć o napisaniu tejże książki, a następnie wspomina, że książka jest już pisana i dlaczego to robi. Po pierwsze, pisanie umożliwia ułożenie sobie wszystkiego, co zalega nam na sercach. Po drugie, nagłośnienie katastrofy takiego typu, w której udział brała rodzina kogoś sławnego mogłaby zwrócić uwagę na wiele spraw, które nigdy nie zostały rozwiązane. Wharton twardo podkreślał - nie chciał przeprosin, wielkiego odszkodowania. On chciał, by rząd zajął się prawami, jakie obowiązują ludzi, chciał, by dostrzeżono jak wielkie niebezpieczeństwo spowodował człowiek, który nie złamał ani jednej ustawy, który w świetle prawa był totalnie czysty. Czy to nie jest logiczne?

 

Prawdziwa tragedia zbliża ludzi do siebie, tak jak wspólna walka na wojnie, kiedy każdy jest ze śmiercią za pan brat.

 

Trudno jest jasno określić, jak dużo myślałam o życiu podczas czytania tej książki. Prawdę powiedziawszy, jestem raczej człowiekiem, który stara się w życiu codziennym nie myśleć o problemach - to zawsze jest spychane na same granice podświadomości, każda boląca mnie myśl jest ignorowana w nadziei, że kiedyś mi minie. Pewnie z tego samego powodu Niezawinione śmierci pozwoliły mi wreszcie zająć się tym, co mam tam głęboko w sobie. Wreszcie otworzyłam oczy na to, jaką krzywdę można zrobić sobie samemu poprzez ignorancję tego, co nas w jakiś sposób boli. I teraz już wiem, po prostu wiem, że jeśli nie ma innej przyczyny czytania powieści Whartona, ta może być tą jedyną i/lub najważniejszą.